"Love and Monstes": Taki koniec świata chce się przeżyć
Przygoda, fantastyka, SF i kino familijne. "Love and Monsters" ma w sobie każdy z tych składników i robi wszystko, by szybko rozkochać w sobie widzów. Miał to zrobić w kinach w 2020 r., ale pandemia zrobiła swoje i film ostatecznie wylądował na platformach streamingowych. I zdecydowanie warto go tam poszukać, bo w swojej kategorii nie ma sobie równych.
"Love and Monsters" jest zakorzenione w nurcie postapokaliptycznym, więc zaczyna się od globalnego kataklizmu. Zagładę przeżyło kilka procent ludzi, którzy ukryli się pod ziemią w specjalnie zaaranżowanych koloniach. Cała reszta miała bliskie spotkanie z gigantycznymi insektami i przerośniętymi larwami.
W jednym z bunkrów znalazł swoje miejsce główny bohater, Joel (Dylan O'Brien). Chociaż jest lubiany i szanowany, to doskwiera mu samotność. Każdy ma tu bowiem swoją drugą połowę, a Joel musi się zadowolić rozmowami z ukochaną (tak przynajmniej o niej myśli) dziewczyną przez CB radio. W końcu chłopak postanawia wyjść na powierzchnię i przebić się przez niesprzyjające środowisko, by w końcu znaleźć się u boku swojej wybranki.
Reżyser staje w szranki z najlepszymi
Michael Matthews, południowoafrykański reżyser, dla którego "Love and Monsters" jest drugim pełnometrażowym filmem, zrobił to, co wcześniej udało się Stevenowi Spielbergowi i Joe Johnstonowi. Spielberg ze swoim "Parkiem Jurajskim" i Johnston z "Jumanji" postawili swoich bohaterów (i jednocześnie widzów) w dość nietypowych sytuacjach. Wypuszczone na wolność dinozaury i dzikie zwierzęta z gry planszowej były niezwykle groźne i stanowiły realne niebezpieczeństwo, ale jako widzowie chcieliśmy zmierzyć się z nimi osobiście. Twórcom udało się wykreować takie światy, że czuliśmy się niemal do nich zaproszeni, chcieliśmy wziąć udział w przygodzie.
Tak samo jest z "Love and Monsters", bo postapokalipsa zaoferowana przez Michaela Matthewsa należy do niezwykle kreatywnych i, co najważniejsze, jest daleka od ponurych wizji.
Kolor, muzyka, optymizm
"Love and Monsters" to feeria barw, sympatyczni bohaterowie i nadzieja, że nawet gdy świat chyli się ku upadkowi, warto się zmierzyć z własnymi lękami. To zresztą najważniejsze przesłanie filmu, a Joel, który tak długo czekał na miłość, doceni to wszystko, co miał do tej pory.
Kino drogi, jakim jest przecież "Love and Monsters", dostarcza wielu emocji. Będziemy mogli eksplorować świat razem z postaciami, poznać niezwykłych mieszkańców tego nieprzyjaznego środowiska, zdobywać potrzebną wiedzę dokładnie tak, jak Joel. Jesteśmy tam z nim, badając zwyczaje kilkumetrowych owadów czy podążając za fantastycznym psem znalezionym gdzieś na postapokaliptycznych rubieżach.
Technikalia, które dostarczają frajdy
Efekty specjalne w "Love and Monsters" to wypadkowa ambitnych planów i możliwości. Twórcy nie mogli podążyć najlepszym z możliwych kierunków, czyli skupić się w całości na efektach praktycznych, bo pomysły na design potworów wynikają z wyjątkowo rozbuchanej wyobraźni. To oczywiście ogromny plus - "Love and Monsters" wyróżnia się na tle innych produkcji z gatunku monster-movie. Ogromny krab czy przerośnięta dżdżownica to tylko niektóre z przykładów fantastycznego bestiariusza, który bazuje na wysokiej klasy efektach CGI (animacji komputerowej).
Nadzieja na lepsze jutro
Gdy w prawdziwym świecie ciągle martwimy się tym, co po tak trudnym minionym roku przyniesie nam nowy, "Love and Monsters" daje nadzieję i pokazuje kataklizm w innym świetle. Cokolwiek nadchodzi, nie może nas do końca złamać. Wirusy, meteoryty, wojna - przetrwamy wszystko. Przecież człowiek zawsze sobie jakoś poradzi, nawet jeżeli na drodze stanie mu ogromna mrówka.