Nowy polski film Netfliksa. To zupełnie niestrawne kino
"Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" to nowy polski film Netfliksa z Julią Wieniawą w jednej z ról, który od 28 grudnia możemy oglądać na platformie. Producenci zapewniali w ostatnich tygodniach, że jest on "cyniczny, sprośny i prześmiewczy". I choć nie kłamali, to jedyne co pozostało mi po seansie, to kac moralny, że postanowiłem go obejrzeć.
Trzeba oddać, że Netflix coraz prężniej zaczyna działać na polskim rynku filmowym i serialowym. Prace trwają nad drugim sezonem "Rojsta", w listopadzie na platformę trafił film "Erotica 2022", a teraz mamy możliwość oglądania czarnej komedii "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją", w której sylwestrowa impreza całkowicie wymyka się spod kontroli. Już zwiastun tej produkcji, wyreżyserowanej i napisanej przez Jana Belcla, pokazywał, że na złamanych sercach, seksualnych orgiach, narkotykach i ostrym piciu wcale się nie skończy. Jednak po seansie nie można się pozbyć wrażenia, że niestety wciąż musimy poczekać na dobrą, oryginalną produkcję Netfliksa z naszego kraju.
A wcale tak nie musiało być. "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" zaczynają się obiecująco, bo mamy zimową scenerię, policjantów udających się do dużego, eleganckiego domu, w którym doszło do przedziwnych rzeczy. Nawet przez chwilę pomyślałem, że będzie tu coś z klimatu i rozwiązań fabularnych filmu "Na noże" Riana Johnsona, całkiem niezłej komedii kryminalnej.
W tych pierwszych minutach sposób prowadzenia narracji i dialogów stworzył złudzenie, że wydarzenia będą pokazywane z przymrużeniem oka, a może nawet w formie lekkiego pastiszu głupawych amerykańskich filmów o skutkach zbyt ostrych imprez nastolatków. Ale film Belcla jest tak mocno spokrewniony z takimi tytułami jak "Projekt X", "American Pie" czy "Supersamiec", że trzeba zaliczyć go do tej samej kategorii kina.
To oznacza, że tu również wszystko jest wykrzywione i niedorzeczne, a młodzi bohaterowie wpisują się w doskonale znane (i przy okazji bardzo źle napisane) stereotypy z amerykańskich komedii – mamy milfa, nerdów, podrywacza, zjaranych slackerów, puste laski, aspirującego rapera, a nawet… obcokrajowca, który widzi Jezusa i ma oczywiście powodzenie u kobiet. Julia Wieniawa wciela się w postać totalnie nawiedzonej Anastazji, zakręconej na punkcie astrologii i nawijającej w bełkotliwym języku. To zresztą za sprawą tej postaci wydarzenia w filmie nabierają bardziej frenetycznego obrotu, ale sama Wieniawia raczej szybko znika na długi czas z ekranu. To już bardziej wyeksponowany jest jej partner z życia osobistego, Nikodem Rozbicki (gra Pawła, młodego mężczyznę zakochanego w starszej kobiecie).
Netflix rzecz jasna zbytnio nie kłamał, gdy zapowiadał swój film jako "cyniczny, sprośny i prześmiewczy". Nie brakuje tu seksu, nagości (głównie silikonowych piersi) czy wulgarnego języka. Ale wszystko to podane jest w wyjątkowo czerstwym stylu – słyszymy zdania typu "po co światu są laski, jak jest pizza", dialogi po raz kolejny zdradzają, że rodzimi scenarzyści nie czują mowy młodych ludzi, a same żarty można najlepiej określić angielskim słowem "cringe". Nawet w miarę zabawnie rozwijająca się sekwencja z pozycjami seksualnymi szybko przeradza się w standardową homofobię. Takie rzeczy przerabiamy już od przynajmniej kilkunastu lat – wspomniany wyżej "Supersamiec" jest tego dobrym przykładem.
Trzeba dodać, że film wygląda w miarę przyzwoicie pod kątem realizacyjnym – nie miałem jakiegoś szczególnego poczucia taniości, które pojawia się chociażby w sporej większości współczesnych polskich komedii. W jednej scenie pojawia się nawet coś na zasadzie minicytatu z Martina Scorsesego, gdy para wchodzi na imprezę, a na ścieżce leci "Jumpin’ Jack Flash" The Rolling Stones. Pod sam koniec Belcla sięgnął zresztą po utwór Motley Crue, czyli kapeli, która nigdy u nas nie zdobyła większej popularności.
Nie powiem, są to miłe akcenty i cieszy fakt, że nie mamy do czynienia kolejnym filmem z kategorią wiekową PG-13. To jednak zdecydowanie za mało, by nie uznać tego dzieła za porażkę – zainteresowanie fabułą straciłem w mig, a gdy w końcu coś zaczyna się dziać, to wszystko skręca w rejony jeszcze bardziej nieśmiesznych i idiotycznych pomysłów niż wcześniej. Nie pomaga także aktorstwo – nikt z dużej obsady nie zapada na dłużej w pamięci. Ba, to najzabawniej wypadają osoby, które wcieliły się postaci przesiadujące cały wieczór na ławce przed domem. W sumie wiele to mówi o samym filmie.
Na koniec trzeba przyznać, że 22-letnia Julia Wieniawa całkiem nieźle zarządza swoją karierą – po slasherze "W lesie dziś nie zaśnie nikt" jest to kolejna produkcja w jej CV, która mocno czerpie wzorce z amerykańskiego kina gatunkowego. Jednak tym razem miała mniej szczęścia niż przy tamtym filmie – "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" to boleśnie wtórna i monotonna produkcja, która nawet w założeniu wybuchowym finale nie przyśpiesza tętna. A o jej humorze chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Już lepiej włączyć sobie utwór "All My Friends Are Dead" Turbonegro.