W dwóch pierwszych częściach kultowej serii *"Mad Max", bohater Mela Gibsona przemierza pustkowia swoim Fordem Falconem XB GT, rocznik '73, znanym powszechnie jako "Interceptor". W scenie otwierającej najnowszą odsłonę przygód Maxa, widzimy tę samą, jednocześnie klasyczną i nowoczesną maszynę. Jednocześnie jej żywot jest krótki – po niespełna minucie projekcji zostaje doszczętnie zniszczona.*
W ten sposób George Miller podkreśla ścisły związek swojego nowego dziecka z filmami, które uczyniły go sławnym, a jednocześnie odcina się od nich grubą krechą. Nowego "Mad Maxa" sporo łączy ze starszymi częściami – zdaje się mówić staruszek Miller (70 l.) – ale hej, zwróćcie uwagę na to, co je dzieli.
Najlepiej wszystkie spoiwa i kontrasty można było wyłapać spędzając piątkowy wieczór na jednym z licznych, organizowanych w całej Polsce Nocnych Maratonów Filmowych (ENEMEF) Multikina, zorientowanych oczywiście na pierwszą część (1979), „Wojownika szos” (1981) oraz najnowszą wariację na temat.
Co zaskakuje w starych odcinkach po latach? Wciąż są zdumiewająco świeże. Mimo, że jakość niektórych sztuczek wizualnych trąci myszką, ba! czasem nawet gra aktorska nie jest już pierwszej świeżości, to jednak wciąż robią one spore wrażenie, emanując dużą energią i generując spore emocje. Pierwsza część, klasyk kina samochodowego (nie mylić z kinami typu drive-n) i ozploitation (australijskiej odnogi kina eksploatacji) to wciąż przemyślana forma, świetne pościgi, umowny komentarz do rzeczywistości zastanej w połowie lat 70. (kryzys paliwowy), zasianie konsekwentnej wizji, która będzie kiełkować w kolejnych członach serii. I odkrycie dla świata Mela Gibsona, który już tutaj pokazuje swoją charyzmę – wyjątkowe połączenie zgrywy, opanowania i szaleństwa; wiele ról Gibsona po trylogii Millera to wszak tylko kolejne inkarnacje Maxa, z Martinem Riggsem z „Zabójczej broni” na czele.
„Wojownik szos” jest w zasadzie w takiej samej mierze kontynuacją, jak jest nią najnowsza odsłona. Katastrofa, która miała miejsce na świecie zmiotła ze swojej powierzchni wszystko, w tym szkielet fabularny „kina zemsty” znany z „Mad Maxa” i całą koncepcję wizualną „jedynki”. Drugi „Max” to kino pełną gębą postapokaliptyczne – swoisty wzorzec, prototyp i norma, do której będą się odwoływali twórcy jeszcze długo, najczęściej bezowocnie próbując skopiować klimat i formę „Wojownika”. Miller ze znacznie większym budżetem mógł tutaj popuścić wodze fantazji i wygenerować kino, które przejdzie do historii – z imponującymi kostiumami, zdziczałymi bohaterami, piaszczystymi plenerami oraz automobilami, przed którymi i dziś każdy by się chował po kątach ze strachu lub wytrzeszczał oczy z podziwu.
Siła, którą udało się wykrzesać przy produkcji „Wojownika” wygasła podczas produkcji „Pod kopułą gromu” (1985), przygnieciona hollywoodzkim obcasem. Słuszną więc decyzją organizatorów imprezy było pominięcie najmniej lubianej przez fanów części (mimo, że i do niej odwołuje się Miller w „Maxie” A.D. 2015) i przejście do gwoździa programu. O nowym „Szalonym...” napisano i powiedziano już bardzo wiele od pierwszego pokazu w Cannes. Niekwestionowany lider najnowszego box-office'u (nie zagrożą mu raczej najnowszy film Mariusza Pujszo ani niszowe „Taxi Teheran”) ściąga do kin ludzi nawet nie zainteresowanych kinem post-apo – filmy te mają swoich fanów, ale jest to wąska grupa. Na taki zastrzyk adrenaliny, jaki serwuje Miller nowym „Maxem” każdy jednak zasługuje. Polecam aplikowanie w dawkach klasycznych, dwuwymariowych. Film jest zrealizowany przy niewielkiej pomocy CGI, za to z mnóstwem klasycznych, technicznych efektów specjalnych. Można śmiało przypuszczać, że dla wielu widzów jeden seans nie będzie
wystarczający. Ja (już po dwóch) zacieram ręce na rozszerzone wydanie DVD – miejmy nadzieje – wersję reżyserską, która według samego reżysera – mogłaby trwać nawet trzy godziny.
Byliśmy na planie Mad Maxa. *Zobacz zdjęcia*