''Mad Max: Na drodze gniewu'': Oryginał pośród blockbusterów [RECENZJA]
„Mad Max: Na drodze gniewu” to zmartwychwstanie kina lat 80. XX wieku. Tego spod znaku akcji, punku, przesady, absurdy i spektakularności. Film George’a Millera nawet po pokazie w Cannes zebrał gromkie brawa.
Hollywoodzkie blockbustery już dawno stały się integralną częścią prestiżowych festiwali filmowych. Po canneńskim seansie „Na drodze gniewu”, można tę tendencję skwitować uszczypliwymi słowami: jaki blockbuster, taki festiwal. Na Berlinale mogliśmy zobaczyć premierowo „50 twarzy Greya”, w czasie Cannes – właśnie „Mad Max…”, który pod kątem jakości i rozrywki pozostawia film Sam Taylor-Johnson daleko w tyle. W Berlinie głośny śmiech, w Cannes – głośne brawa. Populizm vs. autorskość? Trzymajmy się tej wersji.
Nowego „Mad Maksa” twórcy odświeżyli nie tylko od strony efektów specjalnych, ale też przekazu, jaki za sobą niesie. „Na drodze gniewu” to film feministyczny i pro-eko. Ziemia woła w nim o ratunek, bunt wobec tyranicznego władcy wznoszą kobiety, a akcja nie umiera w nim nigdy. Obraz George’a Millera śmiało mógłby trafić do księgi rekordów Guinnessa w kategorii ilość akcji na milimetr kwadratowy filmowej taśmy, gdyby tylko wymyślono taką kategorię. Już czołówka wykonana jest w taki sposób, by nie zakłócać przebiegu filmu nawet na chwilę (napisy oglądamy między innymi jako tatuaże na plecach głównego bohatera), zaś tyłówka pojawia się zanim bohaterowie zdążę powiedzieć swoje ostatnie słowo. I nie musi to oznaczać zapowiedzi sequela. W tym świecie po prostu nie ma czasu na gadanie ani tłumaczenie. Tu informacje płyną wyłącznie z obrazu.
I to największa siła „Mad Maksa” A.D. 2015, którego twórcy znaleźli nowy język komunikowania się z widzem. Dialogi są tu ograniczone do minimum, a i tak dostajemy interesująco zarysowane postaci, które poznajemy przez to, co robią. Chociaż przyjemność płynąca z projekcji bierze się z patrzenia na rozwalanie wszystkiego, co tylko znalazło się w filmowym uniwersum (rozwałka naprawdę wypełnia 99,5% ekranowego czasu), to twórcy nie gubią przy tym sensu całej tej historii. „Na drodze gniewu” przypomina film „Speed – Niebezpieczna prędkość”, którego akcja zamiast w Los Angeles działaby się w post-apokaliptycznym świecie przyszłości, a kierowca nie mógł zwolnić nie dlatego, że groziłby mu wybuch bomby uśmiercający pasażerów, tylko dorwanie przez siedzących mu na ogonie czarnych charakterów. I jest tak samo zrozumiała dla zagorzałych fanów trylogii Millera, jak i dla tych, którzy żadnego z jego wcześniejszych filmów nie widzieli nigdy wcześniej.
Interesującym rozwiązaniem było także zrezygnowanie z klasycznej ekspozycji. Zamiast wprowadzenia, pokazania, kto jest kim spośród bohaterów i jaka jest jego rola w filmowym świecie, widz od razu zostaje wrzucony w środek akcji. Sam musi domyślić się, dlaczego grupa kobiet ucieka pędzącą cysterną i kim jest facet z maską na twarzy o fizjonomii Toma Hardy’ego. To kolejny wyróżnik tego filmu spośród dziesiątków blockbusterów, które nie ustępują mu przecież ani budżetem, ani obsadą. Pod tym kątem „Na drodze gniewu” nie jest tylko kolejnym wakacyjnym przebojem, o którym zapomnimy już na jesieni. Ten film ma szansę stać się inspiracją dla pokolenia kolejnych wielkoformatowych twórców, tak jak trzydzieści lat temu stał się nią pierwszy „Mad Max”.
(fot. materiały prasowe)
Bo bez wątpienia film zasługuje na pochwały w każdym możliwym aspekcie technicznym (posypią się nominacje do Oscarów za efekty specjalne, kostiumy, charakteryzację czy scenografię), ale jednak pada ofiarą swojego zanurzenia w technologii. W „Na drodze gniewu” nieustannie podkreśla się umowność filmowego świata. Wszystko jest tu przesadzone tak bardzo, jak tylko się da. Oglądaniu towarzyszą nieustanne ochy i achy, bo rzecz doprawdy usłana jest smaczkami – w Cannes najzabawniejszy okazał się rockman wymachujący gitarą na prowizorycznej scenie, przypiętej do jednego z samochodów, które ścigają głównych bohaterów – to jego nagrodzono śmiechem i brawami. Brakuje w tym wszystkim jednak jakichś ludzkich odruchów. Bohaterowie są przesadzeni w 99 proc. - we wszystkim poza emocjami. Są jak cyrkowcy, którzy choć wykonują zapierające dech w piersiach akrobacje, robią to mechanicznie i bez strachu w oczach. Fani choćby „Szybkich i wściekłych” na pewno poczytają to filmowi za rysę na szkle. Ale nawet z nią
„Mad Max…” to kawał rzetelnego i spektakularnego kina. W te wakacje chcecie znaleźć się „Na drodze gniewu”.