"Malowany ptak": polska wieś z piekła rodem. Nie każdy wytrzyma do końca
"Malowany ptak" to wędrówka do piekła, w którym zło ani na moment nie przestaje siać zniszczenia. Film czeskiego reżysera staje się niekomfortową przypowieścią o cichej wojnie, pornografią przemocy, wobec której nie można przejść obojętnie.
Książka "Malowany ptak" Jerzego Kosińskiego wywołała zachwyt, ale i kontrowersje. Autor, polski żyd osiadły w USA, zdobył sławę jako świadek Holocaustu, który przeżyte piekło zawarł w niezwykle brutalnej historii małego chłopca. Świat opisany przez Kosińskiego był pełen zabobonów, pogańskich rytuałów i zwierzęcych instynktów, które kierują ludzkim zachowaniem. Przez lata uważano, że to Kosiński był tym małym żydowskim chłopcem przeżywającym piekło na polskiej wsi. Dopiero później odkryto, że autor "Malowanego ptaka" spokojnie przeżył wojnę we wsi Dąbrowa. Nikt go ani nie prześladował, ani nie wydał Niemcom.
"Malowany ptak" Václava Marhoula z pewnością jest najważniejszym filmem reżysera. Ambitny projekt był realizowany przez lata, przebywając niełatwą drogę zakupu praw do adaptacji książki, aż po kilkuletni okres zdjęciowy. To, co zobaczymy na dużym ekranie, jest precyzyjną, okrutną ucztą. Czeka nas seans pełen przemocy fizycznej, psychicznej, wykorzystywania seksualnego, zoofilii i pedofilii. Jeśli na samą myśl cierpnie wam skóra, ten pokaz nie będzie należał do najłatwiejszych. I choć Marhoula wiele pozostawia poza ekranem, w ostatnich momentach odwraca oko kamery, wyobraźnia robi swoje.
Rozpoczęła się wojna. Mały chłopiec (Petr Kotlar) o wyraźnie żydowskich rysach tuła się z miejsca na miejsce, walcząc o przetrwanie. Rodzice skierowali go na wieś z nadzieją, że tam będzie bezpieczny, jednak nie spodziewali się, jak wiele zła i cierpienia czeka go ze strony ludzi. Pozornie przyjazna starsza pani zakopuje go po szyję w ziemi, a wiejska znachorka wykorzystuje w leczniczych rytuałach. To tylko preludium do prawdziwej ludzkiej pomysłowości. Chłopiec szybko ulega uprzedmiotowieniu. Traci swoją podmiotowość, przepędzany z miejsca na miejsce przestaje oczekiwać życzliwości.
Petr Kotlar jest w pełni zatopiony w tym świecie, ale znajduje się jakby obok, jakby z niedowierzaniem patrzył na to, co się wokół niego dzieje. Śliczne, duże oczy z ciekawością i przerażeniem spoglądają na otaczającą go rzeczywistość. Młody aktor jest niezwykle powściągliwy w wyrażaniu emocji, stara się zachować zimną krew. Znajduje się w centrum wydarzeń, ale rzadko przejmuje kontrolę. Agresji i walki o siebie uczy się z czasem, przyjmując kodeks Hammurabiego za najlepszy z możliwych. "Oko za oko, ząb za ząb" – ta wskazówka, przekazana mu przez radzieckiego żołnierza, wypycha go z niewygodnej pozycji ofiary. Przez co trudno poddać go jednoznacznym interpretacjom.
Marhoula podzielił swoistą epopeję cierpienia na rozdziały nazwane od imienia gospodarzy, u których aktualnie znajduje się chłopiec. Każda część to kolejne wymyślne balansowanie na granicy człowieczeństwa. Pozorny spokój często jest przerywany przez akt nagłej agresji. Czeski reżyser korzysta z elementu zaskoczenia i wielokrotnie wybudza nas z letargu biernego obserwatora. Intensywne dźwięki, krzyk, skrzypienie, chłostanie, uderzanie, szczekanie psa czy nieznośne bluzganie to elementy, które wypełniają ekranową rzeczywistość. Swoją intensywnością odznaczają się na tle skromnych czarno-białych zdjęć Vladimíra Smutnego. Emocje kipią gdzieś pod powierzchnią i tylko w kilku momentach w pełni wybrzmiewają.
Marhoula nie rozkoszuje się widokiem przemocy, raczej chowa ją poza kadrem. Mimo to trudno znieść skromny i wyciszony obraz. Przynajmniej przez kilka pierwszych rozdziałów. W końcu nagromadzenie okropieństw zaczyna nam się nudzić i z nieco mniejszym zaangażowaniem przyglądamy się symfonii grozy. Obraz Marhoula staje się przez to wykalkulowany i przewidywalny.
"Malowany ptak" niemalże wiernie przenosi książkę na ekran (oprócz kilku minimalnych zmian) i tworzy prawie trzygodzinną wędrówkę po piekle. Wizualnie dopracowany, emocjonalnie stonowany i wypełniony aktami przemocy jest dziełem ważnym i potrzebnym. To obraz wojny z dala od frontu. Inny od tego, który znamy, ale przez to jeszcze bardziej niezrozumiały i okrutny. Marhoula wybrał się na spotkanie ze złem w czystej postaci i nie zakwestionował jego istnienia. Nie pozostawił żadnej nadziei wobec innego, lepszego świata, przez co seans jego filmu jest trudny, ale niebywale potrzebny. Zło działa po cichu i nie potrzebuje huku granatów i wystrzałów z broni, by wyrządzić nieodwracalne szkody.