„Blue Valentine” jest kolejną poza-mainstreamową perełką, której po prostu nie wolno nikomu przegapić. O filmie napisano już sporo, wywołał słuszne zainteresowanie wśród kinomanów, a także otarł się o prestiżowe nagrody (nominacja do Oscara za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą dla *Michelle Williams, nominacje do Złotych Globów dla obydwu ról pierwszoplanowych oraz udział w głównym konkursie festiwalu Sundance). O filmie sporo się mówi w ramach tzw. drugiego obiegu. Jak wskazuje zainteresowanie widzów na portalach filmowych, ma on wielu fanów.*
Fabuła filmu, wydaje się tak prosta, że aż może zniechęcać. Oto obserwujemy studium związku między kobietą i mężczyzną. Akcją dzieje się równolegle w dwóch płaszczyznach czasowych dzielących 10 lat. W akcji wcześniejszej widzimy historię początków miłosnego związku zakończonego małżeństwem. Natomiast, po kilku latach, losy tej samej pary kończą się rozwodem (przepraszam, że zdradzam zakończenie, ale w tym filmie nie chodzi o dramaturgiczne zaskoczenie). Tak proste, że aż banalne. Niby nic nowego, bo znów ktoś nam chce udowodnić, że iluzja miłości nie trwa wiecznie. Ci sami ludzie, którzy dla miłości oddaliby własne życie, po kilku latach, stają się nienawidzącymi się wrogami. No tak, znamy, znamy... Prawda o życiu i iluzji uczucia skonfrontowanego z upływającym czasem i prozą życia. Cóż: prokreacyjne oszustwo natury i pożywka dla różnej maści festyniarskich trubadurów.
A jednak, w filmie Dereka Cianfrance’a można odnaleźć takie elementy rzemiosła filmowego, które sprawiły, że ten film unosi się ponad oczywistości. Przede wszystkim aktorzy zbudowali tak wiarygodne i pasjonujące kreacje, że patrzy się na nich z ogromnym zaciekawieniem. Tak naprawdę, każda z pierwszoplanowych ról, to rola podwójna. Zupełnie inaczej grana w przeszłości niż w wątku teraźniejszym, a jednocześnie konsekwentnie i spójnie prowadzona w całościowych motywacjach bohaterów. Te same elementy, które tworzyły sympatię dla bohaterów wcześniej, później wzbudzają niechęć. Role są prowadzone tak, że trudno kogokolwiek obwiniać za dezintegrację związku. Każdy ma swoje racje, każdego możemy zrozumieć, lubić i nie znosić jednocześnie. Aktorzy budują taką relację miedzy postaciami a widzem, jakie ich bohaterowie mają względem siebie.
W moim odczuciu, to rola męska w wykonaniu Ryana Goslinga była nawet bardziej wymagająca. To samo, czym jego postać zdobywa Cindy i czym jest ujmująca, potem staje się koszmarnym utrapieniem. Dean terroryzuje żonę dobrocią, miłością do niej. A wszystko to robi jakby nieświadomie, delikatnie, cienką kreską. Jego intencje wydają się skupiać wokół apoteozy kobiety. Nawet nie wiadomo kiedy komplement, który kieruje w jej stronę staje się niechcianym policzkiem. Ryan Gosling sięgnął po niby bardzo proste, ale wymagające dużego kunsztu środki. Całą, dramatycznie rozwijającą się relację, „nałożył” wytrwałym dążeniem jego postaci do pozostania oddanym, wiernym małżeńskiej przysiędze. Niemal do końca pozostaje w stanie uwielbienia. Jego spokój i próba opanowania konfliktu staje się torturą. Dean pielęgnuje małżeństwo i życie rodzinne. „Żywi” się uczuciem. Jednak poza tym nie ma nic. Cierpliwy, opiekuńczy, łagodny, zapatrzony w Cindy i jej córeczkę jak
w święty obrazek. Może jest zbyt idealny, może za dobry, zbyt nieżyciowy?
Dostrzeżona przez Akademię Michelle Willams również gra porywająco. Jest niebywale wiarygodna, zarówno jako młoda studentka i potem doświadczony lekarz i żona w kilkuletnim związku. Cindy jest wyrazista, popełnia błędy, nie jest krystalicznie czysta, ani doskonała. Widzimy ją w sytuacjach, które mogłyby zniechęcać, ale szanujemy ją za wybory, jakich dokonuje. Widzimy jej staranie by wszystko ratować, jednak jej umysł i ciało nie pożądają, są jałowe wobec męża. Michelle Williams dobrze pokazała sytuację młodszej wersji Cindy, którą okoliczności pchają w miłość. Jednocześnie twardo stąpająca po ziemi, ale i bujająca w obłokach.
Warto też przyjrzeć się pracy reżysera i scenarzystów, który zręcznie budują napięcie wynikające z zestawienia narracji dwóch czasów. Podoba mi się też minimalizm środków oraz cała forma opowiadania „mimochodem”. Takiego, które nie przeszkadza aktorom grać i które niepotrzebnie nie odciąga uwagi widza. Takie nieprzeszkadzanie wcale nie jest łatwe. Polecam wszystkim, którzy chcą zobaczyć, jak małymi środkami można zrobić duży film.