"Matrix": czy naprawdę potrzebujemy tej kontynuacji?
Świat obiegła informacja o tym, że powstaje czwarta część "Matriksa". Przy całym sentymencie do oryginału zadaję sobie, jak pewnie wielu z was, pytanie: czy naprawdę potrzebujemy tego filmu?
Za każdym razem, gdy pojawiają się informacje o kolejnych rebootach, remake'ach, kontynuacjach hitów z przeszłości, nasuwa się myśl, że producenci kierują się wyłącznie chęcią zarobku. Granie na sprawdzonych tytułach i pomysłach jest łatwiejsze niż budowanie nowej produkcji od podstaw. Powrót do kultowych filmów to w zasadzie pewność, że inwestycja się zwróci. Oczywiście wszyscy wiemy, że produkcja filmowa to biznes, na którym każdy chce zarobić i nie ma się tu co obrażać o to, że ktoś idzie na łatwiznę. Ale są takie tytuły, które lepiej zostawić w spokoju. Jednym z nich jest "Matrix".
Rewolucja
Kiedy w 1999 roku "Matrix" trafił na ekrany kin, wszystkim opadły szczęki. Film z przeciętnym budżetem był tak wizjonerski, że okazał się prawdziwą rewolucją. Nie tylko pod kątem technicznym – choć zastosowany w nim efekt bullet-time czy słynna scena potrójnego kopnięcia, do dziś robią wrażenie – lecz także z powodu rozbudowanego uniwersum, dla którego podstawą były rozważania kulturoznawczo-filozoficzne. To nie mit, że wszyscy na planie dostali egzemplarz książki "Symulakry i symulacja" Jeana Baudrillarda. Ten tytuł stanowi świetny punkt wyjścia do interpretacji dzieła sióstr Wachowskich.
Ale to, co stało się później, przyniosło rozczarowanie. "Matrix Reaktywacja", który trafił na ekrany cztery lata po premierze pierwszego filmu z serii, nazywany był przez krytyków "jednym wielkim efektem specjalnym". I rzeczywiście, ci którzy liczyli na kontynuację filozoficznych dywagacji i popkulturowych nawiązań, mocno się rozczarowali. Dostali po prostu film akcji, tyle że osadzony w uniwersum, które pokochali.
Matrix: Rozczarowanie
Kilka miesięcy później na ekrany trafił "Matrix Rewolucje", wieńczący trylogię sióstr Wachowskich. Dla wielu oznaczało to ostateczny i zarazem kiepski finał serii. "Trzeba było wziąć niebieską pigułkę" – brzmiały tytuły negatywnych recenzji. "'Matrix:Rewolucje' to moment, w którym ze smutkiem odkochałem się w tej serii" – pisał Peter Bradshaw z "The Guardian". "Jak coś, co zaczęło się tak dobrze, mogło stać się tak głupie?" – niedowierzała Manohla Dargis z "Los Angeles Times". Siostry Wachowskie, których "Matrix" był nominowany do Oscara w kilku kategoriach, po "Matrix Rewolucje" otrzymały nominację do Złotej Maliny za najgorszą reżyserię.
O ile pierwsza część stworzyła grono wyznawców serii, o tyle druga zachwiała ich wiarą, a trzecia ostatecznie ją zabiła. Sama przez to przeszłam i dziś trylogia kończy się dla mnie na pierwszej części. Niekoniecznie mam ochotę przeżywać to rozczarowanie po raz kolejny.
Powrót
Choć plotki o kontynuacji serii pojawiają się od kilku lat, oficjalne potwierdzenie tego planu otrzymaliśmy dopiero dziś. Nie wiem, co sądzić o tym, że Lana Wachowski wyreżyseruje ten film. Wątpliwości budzi zarówno brak udziału jej siostry i zarazem współautorki oryginału w projekcie, jak i dotychczasowy dorobek reżyserki, któremu trudno odmówić wizjonerskości, ale jakości już łatwiej. Rolą porządnej produkcji sci-fi i zarazem jej największą mocą, jest komentowanie rzeczywistości i przewidywanie tego, w którą stronę zmierzamy. Pozostaje zatem pytanie, czy świat wykreowany dwie dekady temu w "Matriksie" nadal będzie na tyle aktualny, by móc dostarczyć takiego komentarza?
Na szczęście jest jedno nazwisko, które zmusza mnie do nieco życzliwszego spojrzenia na pomysł kontynuacji "Matriksa". To oczywiście Keanu Reeves, którego kocha cały internet. Pozostaje mieć nadzieję, że nie będzie jedynym atutem tej produkcji.
Zatem czy potrzebuję kontynuacji "Matriksa"? Oczywiście, że nie. Czy pójdę na nią do kina? Jasne, przecież to "Matrix"!