* Wbrew obiegowej opinii pastwienie się nad filmami wcale nie jest przyjemne. Szczególnie, jeśli w grę wchodzi fabularny debiut, a reżyser, kiedy opowiada o swoim projekcie ma w oczach ten pełen pasji błysk i widać, że jest z niego dumny jak matka z własnego dziecka. Niestety na swoje „wielkie pięć minut” Barbara (przynajmniej nie „Baśka”...) Białowąs będzie musiała jeszcze poczekać. Mimo sporego nakładu pracy i ogromu dobrych chęci „Big Love” to niestrawny i pretensjonalny koszmarek.*
Miało być bezpruderyjne pokazywanie młodej namiętności, nieco przewrotny portret młodych ludzi, którzy chcą żyć mocno, tu i teraz. Klątwę tego tematu przełamał jakiś czas temu Jacek Borcuch we „Wszystko co kocham”. Białowąs wyszło jak zwykle. Zrobiła półtoragodzinny teledysk z fabularnymi dziurami, nie do końca kompletnymi postaciami, gdzie życie jest albo białe („zajebiste”, „na maxa” i w ogóle „odpał”) albo czarne (dół, smut i „kloaka”). W pełnej zaskakujących (to niestety błąd, a nie zasługa scenarzysty) zwrotów akcji historii Emilki (Aleksandra Hamkało) i Maćka (Antoni Pawlicki)
nie ma odcieni szarości. Kocha się na zabój, albo nienawidzi na śmierć. Psa przygarnia się po dwóch dniach znajomości i nazywa się go Dżordż. Ma się wypasione mieszkanie i skomplikowaną, wymagającą pracę, ale zawsze znajdzie się czas na zapalenie skręta i podróż samochodem. A jak chce się
uciec z domu, to nie ma psychologicznych bzdur, gadania dlaczego i gdzie. Mówi się „sorry”, „nara” i tyle ją widzieli.
W „Big Love” sporo jest kuriozów, wpływu popkulturowej papki. Choćby bardzo ekspresyjny, nieco pretensjonalny sposób grania, szczególnie mimika i maniera mówienia, które bywają drażniące (szczególnie u Hamkało). Albo zabieg konstrukcyjny, zakładający opowiadanie retrospektywne, który wprowadza do filmu kolejne wątki, tym razem nie miłosne, a kryminalne. Stymuluje on nagły wylew drewnianych dialogów i klucz wizualny, dla którego ewidentną inspiracją były seriale „CSI” oraz „Skazany na śmierć”. Wreszcie sceny seksu, rzeczywiście dość odważne jak na polski rynek, ponieważ zamiast falującej kołdry i przytłumionych stękań mamy jęki na pełen regulator, sutki, pośladki i tychże rytmiczne ruchy. Ale co z tego, skoro wciąż są to bardzo estetycznie oświetlone, idealnie symetryczne sutki i starannie wymodelowane na siłowni, opalone na solarium pupy. Chwali się, że Białowąs myśli obrazami i nie boi się estetycznej, czystej wizji, taka jakość (postulowana też przez np. Jana Komasę w „Sali samobójców”) jest w polskim młodym kinie bardzo potrzebna. Tylko, że poza samą warstwą przedstawienia seks jest w „Big Love” sportretowany z równie nastoletnią naiwnością i pruderią co cała reszta.
W założeniu „Big Love” miało być chyba takim negatywem dla cukierkowych historii o miłości młodych, upragnionym kinowym „mięsem”, czymś bliższym pełnej nieskatalogowanych namiętności nastoletniej duszy. Reżyserce zabrakło jednak dystansu do materiału, przez co stał się on dokładnie tym, z czego teoretycznie Białowąs szydzi. Wydaje się, że żeby mówić o skrajnościach, szaleństwie i cierpieniu w sposób prawdziwy i wiarygodny, trzeba mieć nie tylko sprytny pomysł na film, ale przede wszystkim emocjonalne zakorzenienie w świecie, trzeba być uważnym i przenikliwym. Żeby opowiadać o ekspresji, nie trzeba od razu palić stodoły. Miłość wielka, a film – malutki.