Niezwykła przemiana Gary'ego Oldmana. Roli Churchilla podporządkował całe swoje życie [WYWIAD]
Za rolę Winstona Churchilla w "Czasie mroku" zdobył Złoty Glob i wkrótce powalczy o Oscara. Gary Oldman w rozmowie z naszą amerykańską korespondentką, Yolą Czaderską-Hayek, przyznaje, że gdyby sam reżyserował ten film, nigdy nie obsadziłby się w głównej roli. Dlaczego, skoro efekt końcowy zrobił fenomenalne wrażenie na widzach i krytykach? Kto namówił go do przyjęcia angażu?
Yola Czaderska-Hayek: Gratuluję Złotego Globu! Twoja rola w filmie "Czas mroku" to prawdziwy majstersztyk. Domyślam się, że decyzja, by zagrać Winstona Churchilla, nie była łatwa.
Gary Oldman: Mówimy o człowieku, który był autorem 50 książek , który łącznie napisał więcej słów niż Szekspir i zdobył literacką Nagrodę Nobla. Namalował 544 obrazy, miał 16 wernisaży w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, przez ponad pół wieku zajmował się polityką, piastował chyba wszystkie kluczowe stanowiska w państwie, brał udział w czterech wojnach, i tak dalej, i tak dalej. Był konserwatystą, a jednocześnie liberałem. Wprowadził wiele udogodnień socjalnych, które dzisiaj uważamy za oczywiste. W oczach rodaków uchodził za człowieka, który pokonał hitlerowskie Niemcy. Dla kogoś, kto jak ja, urodził się w 1958 r., Churchill był bardzo ważną postacią. W tamtych czasach wspomnienia z wojny wciąż były bardzo żywe, nadal też było widać ślady po bombardowaniach. W moich rodzinnych stronach, gdy szło się ulicą, co chwila widziało się puste miejsca po zniszczonych domach. Moja matka, która dziś ma 98 lat, kiedyś widziała z daleka Winstona Churchilla i do dziś tym się szczyci. Ojciec z kolei walczył pod dowództwem Churchilla w marynarce wojennej. Dzięki temu wciąż czuję więź z tamtymi czasami, ale obawiam się, że dla moich synów – jeden ma 18 lat, drugi 20 – to już historia starożytna.
Czy to prawda, że na początku odrzuciłeś tę rolę?
Tak. Samo przeczytanie źródłowego materiału o Churchillu wydawało się niewyobrażalnym zadaniem. Mówię tu nie tylko o wszystkich biografiach, jakie o nim napisano, ale i o jego książkach, a to jest 50 opasłych tomów. Potrzeba w zasadzie całego życia, by to wszystko zgłębić. Do tego jeszcze zadałem sobie pytanie: cóż ja mógłbym nowego powiedzieć o Churchillu? Musiałbym zmierzyć się nie tylko z legendą wybitnego, a może nawet najwybitniejszego Brytyjczyka w historii, ale także z rolami Alberta Finneya, Roberta Hardy’ego i innych wspaniałych aktorów, którzy w przeszłości zagrali Churchilla. Nie rozumiałem, czemu akurat ja dostałem taką propozycję. Gdybym to ja reżyserował ten film, na pewno nie obsadziłbym siebie. Sam nie wiem, skąd się to bierze, ale często mam takie obawy, że nie nadaję się do danej roli. Podobnie było na przykład przy "Szpiegu" – bałem się zagrać George’a Smileya, ponieważ nie sądziłem, że będę w stanie dorównać znakomitej kreacji sir Aleca Guinnessa.
Na szczęście w obydwu przypadkach dałeś się przekonać. Co sprawiło, że zgodziłeś się jednak zagrać Churchilla?
Jeden z producentów filmu, mój przyjaciel Douglas [Urbanski – Y. Cz.-H.] i moja żona Giselle namawiali mnie usilnie. Oboje powiedzieli mi: "Słuchaj, będziesz mógł wyjść na mównicę i powiedzieć: 'Nie mam nic do ofiarowania prócz krwi, łez, znoju i potu’. Albo: ‘Będziemy walczyć na plażach, na polach, na ulicach, będziemy walczyć na wzgórzach; nigdy się nie poddamy'". Pomyślałem sobie: dobra, wątpliwości na bok, taka rola to dla aktora rzeczywiście dar od losu. Zagrać Churchilla to jak zagrać Falstaffa czy króla Leara. Artystyczny Mount Everest. Wziąłem się więc w garść i zgodziłem się.
Od czego zacząłeś przygotowania?
Zamknąłem oczy i próbowałem wyobrazić sobie Churchilla. Ale nie byłem pewien, czy moja wizja ma coś wspólnego z prawdziwym Churchillem, czy może zasugerowałem się którymś z odtwarzających go aktorów. Zabrałem się więc za czytanie. I przede wszystkim za oglądanie archiwalnych kronik filmowych. Studiowałem wizerunek Churchilla, który wszyscy znamy ze zdjęć. Pan w podeszłym wieku, z nieodłącznym cygarem i szklaneczką whisky pod ręką, przechadzający się w tę i z powrotem, nieustannie w złym nastroju. Krótko mówiąc, zgryźliwy tetryk. Tymczasem Churchill, którego ujrzałem, prezentował się w zupełnie innym świetle. To był człowiek, który kochał życie, patrzył na świat z błyskiem w oku i lekkim uśmieszkiem na twarzy cherubina. Nieustannie podążał o kilka kroków przed wszystkimi, poświęcał swojej pracy niesamowicie dużo sił, ale było widać, że sprawia mu to wielką przyjemność. Gdy wybuchła wojna, miał 65 lat. Wielu ludzi w tym wieku myśli o emeryturze, on jednak wciąż parł do przodu z ogromną siłą. I takiego właśnie, pełnego energii Churchilla chcieliśmy pokazać w filmie. Zacząłem więc analizować, w jaki sposób przewracał strony w książce, jakich gestów używał, jak zwracał się do ludzi, stojąc na mównicy. I z takich kawałeczków próbowałem zbudować rolę.
Odwiedziłeś historyczne miejsca związane z Winstonem Churchillem?
Oczywiście. Byłem w Blenheim, gdzie się urodził. Odwiedziłem jego dom w Chartwell. Udało nam się również obejść z przewodnikiem rezydencję premiera na Downing Street. Mieliśmy okazję zajrzeć do gabinetu, w którym Churchill zasiadał podczas wojny – zresztą widać go w filmie, to prawdziwe wnętrze, a nie dekoracje. Pozwolono mi usiąść w fotelu premiera. I wtedy zobaczyłem z bliska, że na oparciu, gdzie trzymał lewą rękę, pozostały głębokie wyżłobienia. To były ślady po paznokciach! A z kolei na prawym oparciu widać było wgłębienie po sygnecie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, jak ogromny stres musiał nieustannie przeżywać ten człowiek. Pod jaką presją pracował dzień i noc. Łatwo dzisiaj zapomnieć, że miał tylko 300 tys. żołnierzy i do tego prawie wszystkich stracił pod Dunkierką. A Hitler miał 5 mln. Ta jedna wizyta w pokoju na Downing Street powiedziała mi o Winstonie Churchillu więcej niż niejedna książkowa biografia.
Churchill był w Wielkiej Brytanii w jednakowym stopniu uwielbiany i znienawidzony. Skąd taka różnica opinii?
Wielu ludzi po prostu go nie rozumiało. Albo nie chciało zrozumieć, zwłaszcza gdy w latach 30. nawoływał do tego, by rozprawić się z nazistowskimi Niemcami. Po I wojnie światowej mało kto dopuszczał do siebie myśl, że mogłaby wybuchnąć kolejna wojna. Krążyło wtedy takie słynne zdanie, że to "wojna, która położy kres wszelkim wojnom". A jej koszty, materialne i ludzkie, były ogromne. Wszyscy byli wyczerpani, marzyli o świętym spokoju i nie chcieli nawet słuchać o następnym konflikcie. Dlatego mało kto życzliwie przyjmował ostrzeżenia Churchilla. A on dobrze wiedział, co mówi. W 1932 r. odwiedził Niemcy i niewiele brakowało nawet, żeby spotkał się z Hitlerem. Widział, co się dzieje na ulicach. Widział młodych ludzi maszerujących w brunatnych koszulach. Jak potem ich opisywał: "Oni nie pragną uznania, oni pragną, żeby ktoś dał im broń". Zrozumiał świetnie, czym to grozi. Po czym wrócił do kraju i wygłosił przemówienie w parlamencie. Powiedział: "Hitler zabija Żydów. Niedługo pojawi się tutaj i was wszystkich też zabije. Musimy być gotowi do walki". To nie zabrzmiało dobrze w kraju, gdzie nikt nie życzył sobie nowej wojny. Churchill jednak nie przestawał. Wciąż zagrzewał rodaków do boju, aż wreszcie dorobił się opinii podżegacza wojennego, który żeruje na ludzkim strachu. To sprawiło, że stał się bardzo niepopularny. Dodajmy jeszcze, że w tamtych czasach spora część brytyjskiej arystokracji o wiele bardziej obawiała się zagrożenia ze strony komunizmu. Bali się, że komuniści odbiorą im majątki i ziemię. Dlatego w Wielkiej Brytanii nie brakowało ludzi, którzy naiwnie popierali Hitlera, a Churchill od samego początku go zwalczał. To jeden z powodów, dla których tak skrajnie go oceniano. Oczywiście były też inne.
Churchill uchodził za człowieka o wyjątkowo trudnym charakterze.
Co do tego nie ma wątpliwości. Był człowiekiem, którego pchało do przodu poczucie misji. Nienawidził Hitlera całym sercem i pragnął się go pozbyć za wszelką cenę. Był na tym zadaniu skupiony w stu procentach i tego samego wymagał od swojego otoczenia. Jeśli widział, że ktoś pracuje poniżej swoich możliwości, potrafił wdeptać człowieka w ziemię. Nie zadowalały go półśrodki, żądał absolutnej perfekcji. Potrafił też być wyjątkowo chimeryczny, w jednej chwili rozmawiał z kimś serdecznie, a już za moment robił straszliwą awanturę. Nie wszyscy potrafili z nim wytrzymać, szczególnie że pracował niemal bez przerwy, często do trzeciej, czwartej w nocy. Czasami wydaje mi się, że gdyby żył dzisiaj, wiele rzeczy nie uszłoby mu na sucho. Ale wtedy stawką było nasze przetrwanie, nasza cywilizacja. Więc nawet jeśli Churchill bywał gburowaty i niecierpliwy, to myślę, że można mu to wybaczyć.
Ty również skupiłeś się w stu procentach na roli Churchilla?
Dałem sobie rok na przygotowanie się. Przez ten czas skupiłem się wyłącznie na Winstonie Churchillu. Na jego życiu, tekstach, zachowaniu… Właściwie moje własne życie zeszło wtedy na dalszy plan, Churchill zdominował je całkowicie. Nawet podczas kręcenia filmu, gdy wieczorem kończyliśmy pracę i wracałem do domu, nie do końca udawało mi się wyjść z roli. Moja żona żartowała, że kładzie się spać z Winstonem Churchillem, a budzi się z Garym Oldmanem. (śmiech) To chyba lepiej niż odwrotnie? (śmiech)
Ile czasu trwała charakteryzacja?
Cztery godziny. Codziennie, przez 48 dni.
Nie odnosisz wrażenia, że Churchill miał w sobie wiele z aktora?
Och, z całą pewnością. Bez wątpienia do perfekcji opanował sztukę autopromocji, i to w czasach, gdy nikt nie miał pojęcia, co to takiego! Wszystkie jego charakterystyczne gesty, rekwizyty – znak "V jak Victoria", cygaro, kapelusz typu homburg, laseczka – świadczą o tym, że Churchill miał doskonałe wyczucie sceny i wiedział, jak trzeba się publicznie zaprezentować. Bez najmniejszego problemu mogę sobie wyobrazić, że gdy wychodził na mównicę w Izbie Gmin, by wygłosić przemówienie do sześciuset osób, zachowywał się jak odtwórca głównej roli w trakcie przedstawienia teatralnego. W jego przypadku nie byłoby to niczym niezwykłym. Dlatego w filmie mój Churchill przypomina nieco szekspirowskiego Henryka V.
Wspomniałeś przed chwilą, że gdyby Churchill żył obecnie, wiele rzeczy nie uszłoby mu na sucho. Dlatego chcę poruszyć pewien przykry temat związany z nadużywaniem władzy. Jak wiesz, przez Hollywood przetoczyła się ostatnio burza, której efekty widzieliśmy choćby ostatnio na gali Złotych Globów, gdy aktorki pojawiły się ubrane na czarno, protestując przeciwko seksualnemu molestowaniu. Czy twoim zdaniem jesteśmy świadkami wielkiego przełomu w Fabryce Snów?
Rzeczywiście, to, co się wydarzyło, przypomina trzęsienie ziemi. Ale to dobrze. Może to właśnie jest ten moment, by coś się zmieniło na lepsze. W Hollywood nigdy nie brakowało skandali, i to od bardzo dawna, od czasów Charliego Chaplina. Może już pora, żebyśmy zaczęli brać odpowiedzialność za nasze słowa i czyny. Jeśli o to chodzi, jestem za. A co do sprawy, która dała temu zjawisku początek… Gdy dowiedziałem się o Herveyu Weinsteinie, byłem w szoku. Ogromnym! Nie mogę powiedzieć, że znałem go dobrze. Spotkaliśmy się po raz pierwszy w 1992 r. Nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia i starałem się trzymać od niego z daleka. Nie utrzymywaliśmy towarzyskich kontaktów. Jeżeli coś nas łączyło, to wyłącznie zależności zawodowe. Więc nie miałem pojęcia, co się w ogóle działo. Co najwyżej słyszałem od paru reżyserów narzekanie w rodzaju: "Harvey zabrał mi film, pociął go i przemontował po swojemu i teraz wypuszcza go w świat". Tego typu pretensje pojawiały się regularnie: "Co on zrobił z moim filmem, jak on mógł". I co najwyżej z rzadka można było usłyszeć jakieś delikatne aluzje, że Harvey, jak by to powiedzieć, bardzo lubi kobiety. Przez wiele lat nic się w tej sprawie nie działo, dlatego dobrze, że ktoś wreszcie miał odwagę powiedzieć głośno, jak było naprawdę. Jak śpiewał przed laty Bob Dylan, "Czasy się zmieniają".