Opowieści o śmierci i szaleństwie - z Jessiką Hausner rozmawia Anna Bielak
Spotykamy się na tarasie Hotelu Excelsior w Wenecji. Jest słoneczne popołudnie, przed oczami mamy plażę. Taka sceneria nie pasuje do naszej rozmowy. Chcę poruszyć temat umierania i paranoicznych teorii XIX-wiecznych romantyków. Jessica Hausner przyszła na świat w Wiedniu, a miejsce urodzenia zobowiązuje. Po austriackich twórcach spodziewamy się krytyki, cynizmu i goryczy.
„Życie to proces, który się przegrywa, bez względu na to, co się robi i kim się jest“ – pisał Thomas Bernhard w powieści „Mróz“. „Ludzie muszą być rentowni zanim pójdą na rentę“ – błyskotliwie wtórowała koledze Elfriede Jelinek w „Pożądaniu“. Oboje mieli na celowniku zaburzenia, groteskowe postaci i chore instynkty. Jeden z najważniejszych austriackich reżyserów – Ulrich Seidl – podobne tezy czyni kanwą scenariuszy swoich filmów („Raju: Miłości“, „Raju: Nadziei“ i „Raju: Wiary“). Zainteresowania Jessiki Hausner nie odbiegają daleko od obsesji jej sarkastycznych kolegów po fachu – artystów z błogim okrucieństwem piętnujących ludzkie wady i słabości narodowego systemu społeczno-politycznego. W wielokrotnie nagradzanym „Lourdes” (2009) austriacka reżyserka zakpiła z katolickiej nadziei na cud i zwątpiła w sens pielgrzymowania. U podstaw „Szalonej miłości” stoi jednak silna wiara – w to, że umiera się tylko w samotności. Nic nie zmienia próba
zorganizowania sobie partnera chętnego do popełnienia samobójstwa w duecie, co robi młody poeta Heinrich. Jest XIX wiek, Berlin. Mężczyzna przekonuje żonę swojego partnera w interesach Henriettę, by wspólnie odebrali sobie życie. Dziewczyna przystaje na jego propozycję. Niektórzy krytycy twierdzą, że przed oczami widzów rozgrywa się komedia romantyczna na miarę XIX wieku. W ekskluzywnym wywiadzie dla Wirtualnej Polski Jessica Hausner opowiada jednak o budowaniu i burzeniu iluzji, pierwszym spotkaniu ze śmiercią, utracie ojca i poecie, dzięki któremu cofnęła się w czasie.
ANNA BIELAK: Nie tylko w „Szalonej miłości”, ale i w swoim poprzednim głośnym filmie „Lourdes” opowiadasz o obsesyjnej wierze w iluzoryczne wartości. Wcześniej kpiłaś z wiary w boski cud. Teraz za złudną masz romantyczną ufność w to, że kochankowie łączą się w śmierci. Lubisz burzyć ludzkie, społeczne i kulturowe iluzje?
JESSICA HAUSNER: Uważam, że słowo iluzja jest zbyt negatywne, by go używać w tych kontekstach. Wolałabym mówić o tym, co niewidoczne, a nie tym, co iluzoryczne; o elementach ludzkiej egzystencji, które są niejednoznaczne i zagadkowe. Nie można racjonalnymi metodami określić, czy istnieją czy też nie. Miłości ani wiary nie można dotknąć ani zobaczyć. Nie wiadomo, czym jest dusza, o ile rzeczywiście istnieje. Podobnie obecność Boga, cudów i podejście do życia po śmierci zależy od percepcji jednostki i jej osobistego osądu. Fascynuje mnie ten niewidzialny świat, który można odnaleźć w ludzkich głowach i sercach. Chcę go eksplorować. Możesz oceniać ludzi po tym, co mówią i jak się zachowują, ale to tak, jakbyś oceniała książkę po okładce. Nie podoba mi się to. Gra o najwyższą stawkę rozgrywa się między umysłami, w podświadomości. Z drugiej strony do niej zwykle nie da się zajrzeć, nie da się do niej dotrzeć; więc jeśli spojrzeć na sprawę z tej
strony – jesteśmy samotni od dnia narodzin do chwili śmierci i nie da się temu zaprzeczyć.
(Lourdes)
AB: W jakiej sytuacji po raz pierwszy zetknęłaś się ze śmiercią?
JH: Od zawsze jestem zaszokowana, ale i zafascynowana faktem, że ludzkie życie znajduje swoje ukoronowanie w śmierci. Miałam dwadzieścia jeden lat, kiedy umierał mój ojciec. Długo chorował, więc na zmianę z mamą i siostrą czuwałyśmy przy jego łóżku, żeby ani przez chwilę nie czuł się sam. Byłam przy nim, kiedy wydał z siebie ostatnie tchnienie. Pamiętam ten moment do dziś. Śmierć ojca bardzo mnie dotknęła. Wydawało mi się, że widzę życie opuszczające jego ciało. W jednej chwili straciło ono swoją ludzką naturę i stało się martwą, nieco androginiczną rzeźbą przedstawiającą człowieka. Taty już nie było. Została pusta w środku figura. Zmiana była dla mnie zauważalna gołym okiem. Nie mogłam się nadziwić temu, jak bardzo różnią się od siebie – człowiek, który śpi od człowieka, który nie żyje.
AB: „Szalona miłość” to film o śmierci czy o samotności?
JH: „Szalona miłość” to opowieść dowodząca tego, że duchowe połączenie między dwojgiem ludzi – nawet w chwili ich jednoczesnej śmierci – nie jest możliwe. Umiera się w totalnej samotności. Jeśli komuś się wydaje, że miłość może to zmienić, jest w dużym błędzie. Wierzy w nonsens. Albo w absolut. Wiara to, że uczucie czy duchowa siła może przezwyciężyć śmierć jest przecież częścią ludzkiej natury. Kto chce wierzyć w śmierć? Większość osób woli negować jej istnienie i łudzić się, że życie potrwa wiecznie. To szaleństwo, ale pamiętajmy, że to, co realne, bywa najtrudniejsze do zniesienia. A może ci, którzy wierzą w życie po śmierci będą nim żyli? Ci, którzy nie wierzą, umrą wraz ze swoim ciałem. I w tym kryje się sekret? Nigdy się tego nie dowiemy. Możemy tylko zgadywać.
AB: Akcja twojego filmu rozgrywa się w XIX wieku, ale temat, który poruszasz, jest bardzo współczesny. I nie dotyczy tylko chwili, w której człowiek staje twarzą w twarz ze śmiercią. Łudzimy się, że ciągle jesteśmy w kontakcie, bo nowe media nam to umożliwiają. W istocie wszyscy jesteśmy coraz bardziej samotni i pielęgnujemy głównie relacje z komputerami i smartfonami. I nie ma w tym romantyzmu.
JH: Oczywiście, stajemy się bardziej samotni i nie umiemy albo nie chcemy już żyć w większych grupach. Nie obwiniałabym za to jednak internetu. Nie sądzę, że istotnie wpłynął na relacje międzyludzkie. Zwykle większość znajomości, jakie zawieramy, ma płytki charakter i nie prowadzi do głębszego porozumienia. I nie ma na to wpływu fakt, czy patrzymy sobie w oczy czy rozmawiamy za pośrednictwem komunikatora. W głębi nic się nie zmienia, wszystko pozostaje relatywne. „Szalona miłość” to też film o polityce i zmianach, jakie miały miejsce w XIX wieku. Spójrzmy na sytuację z innej perspektywy – wiele osób nienawidziło wówczas demokracji i monarchię uznawało za lepszy system. Dziś jest odwrotnie.
(Szalona miłość)
AB: A za kolejne dwieście lat będzie jeszcze inaczej.
JH: Podoba mi się to, że ludzkie podejście do wielu spraw tak radykalnie się zmienia. To dowód na to, że nie ma ani ostatecznej prawdy ani niezmiennych wartości. I chyba tylko natura ludzka pozostaje taka sama. Z tego względu nie znajduję w sobie śmiałości, żeby oceniać innych. Wszystko, co zrobili zależy bowiem od kontekstu, a ten zmienia się pod wpływem czasów i ludzi.
AB: Zatem co zafascynowało cię w kulturze i polityce XIX-tego wieku?
JH:Nic. Zagłębianie się w filozofię i kulturę XIX wieku zajęło mi mnóstwo czasu i wynikało z potrzeby poznania bohatera, o którym zdecydowałam się opowiadać. Henrich von Kleist pojawił się w pierwszej kolejności. Chciałam zrozumieć epokę, w której żył, więc zaczęłam ją zgłębiać. Kiedy przygotowywałam się do filmu, szukałam historii dwójki ludzi, którzy popełnili wspólnie samobójstwo. Wstępnie myślałam o tym, żeby akcja rozgrywała się współcześnie, ale uznałam, że to nie będzie najlepszy pomysł. Kolejne opowieści, które rysowały się w mojej głowie były bardzo… oceniające. Nie chciałam tego. Nie mogłam znaleźć odpowiedniego tonu, ani operować właściwym typem humoru. Jest w tym temacie tyle absurdu, że chciałam też chociaż odrobinę bazować na faktach. I wtedy wpadł mi w ręce artykuł o Heinrichu von Kleiście, romantycznym poecie. Czytając jego biografię poczułam, że dokładnie takiej historii szukałam. Za totalnie zabawny uznałam fakt, że proponował on wspólne popełnienie samobójstwa wielu różnym ludziom. Czy
to nie absurdalne?
AB: Posługiwanie się ironią i mówienie o absurdzie całej sytuacji to twój sposób na uporanie się ze śmiercią?
JH: Absurd jest w każdym człowieku, nie w moim podejściu do tematu.
AB: Twoje podejście do obrazu filmowego bez wątpienia charakteryzuje perfekcja. Kadry „Szalonej miłości” przypominają XIX-wieczne malarstwo portretowe. Inspirowałaś się nim?
JH: Trochę tak. W czasie pracy nad każdym z moich filmów kładę duży nacisk na poetykę i styl ujęć. W porównaniu z „Szaloną miłością” „Lourdes” może się wydawać zwykłe i realistyczne, ale pod względem zdjęć to też był bardzo konceptualny film. Pamiętasz scenę w podziemnej kaplicy? Nazwaliśmy ją Kaplicą Walta Disneya [śmiech]. Musieliśmy kręcić w zastanej lokacji i statystowali nam prawdziwi pielgrzymi, więc nie mieliśmy aż takiego pola do popisu jak zwykle. W większości wnętrz ustawialiśmy jednak aktorów jak ustawia się elementy malarskiej kompozycji. „Szalonej miłości” nie kręciliśmy w autentycznych lokacjach. Scenografia została niemal w stu procentach stworzona na potrzeby historii. To mi nie przeszkadzało, bo nie wierzę w realizm. Lubię jednak kontrastować fikcję z doświadczaniem autentyzmu i tym razem zrobiłam to wprowadzając na plan psa, pupila filmowej rodziny. To zwierzę – kieruje się instynktem, ma postawić styl i wyrafinowanie pod znakiem zapytania. Choć oczywiście z drugiej strony jest (i
trochę w tym perwersji…) wytrenowane tak dobrze, jak towarzyszący mu na planie aktorzy [śmiech].
(Szalona miłość)
AB: Rzeczywiście lubisz kontrasty. Traktujesz swoich aktorów trochę jak przedmioty. Ustawiasz z nich malownicze martwe natury, a potem w uporządkowany świat wprowadzasz szaleństwo – miłość i śmierć.
JH: Powiedziałabym, że ten kontrast służy ukazaniu nieobecności tego, co nazywamy amour fou. „Lourdes” opowiadało o braku Boga, „Szalona miłość” jest historią o niedostatku miłości. Nigdy się jednak nie dowiemy, jak bardzo jej brakuje, bo relacja między von Kleistem a jego wybraną Henriettą Vogel pozostaje niejednoznaczna.
AB: O von Kleiście wiemy bardzo dużo. Archiwalnych materiałów o Henrietcie Vogel nie ma prawie zupełnie. Co o niej wiedziałaś?
JH: Znalazłam trochę informacji na temat jej męża – Ludwiga Vogla. Mieli razem czwórkę dzieci, z których troje umarło w bardzo młodym wieku i było to wówczas naturalne. Dzieci umierały na choroby, które teraz leczy się bez problemu. Henrietcie została tylko córka. Ona sama rzekomo była chora. Z dzisiejszego punktu widzenia jej diagnozę łatwo byłoby jednak podważyć. Badania, którym ją poddano były bardzo pobieżne, więc wiedza Henrietty była wiarą w hipotezę. Może wcale nie była skazana na śmierć? Z tego, co wiem, wierzyła jednak w to, że umiera. Większość ludzi nie dożywała sędziwego wieku. Kobiety umierały w połogu, mężczyźni na wojnie. Czterdziestolatkowie byli postrzegani jako starzy ludzie. Biografowie nie są pewni, czy to von Kleist zaproponował Henrietcie popełnienie wspólnego samobójstwa czy to był raczej jej pomysł. Udali się jednak do drewnianej chaty w Wannsee. Von Kleist najpierw zabił ją, a potem siebie. Czy się wahała? Trudno powiedzieć, jak było naprawdę. Poprowadziłam fabułę zgodnie z własną
inwencją twórczą.
(Szalona miłość)
AB: Powiedziałabyś, że von Kleist i Henrietta to szczęśliwcy? Nikt im nie przeszkodził doprowadzić sprawy do końca. Wedle statystyk podobno nie tak łatwo popełnić samobójstwo.
JH: To prawda. Mnóstwo o tym czytałam. Wiele samobójstw nie dochodzi do skutku, bo nagle dzwoni telefon, ktoś puka do drzwi albo wchodzi do mieszkania. A potem się okazuje, że potencjalny samobójca wcale nie chciał się zabić. Zresztą nie dziwię się, ja mam nadzieję, że będę żyła wiecznie! [śmiech]