"Nigdy nie byłam w Europie, nie nurkowałam, nie zapisałam się na balet, nie byłam zakochana. Nie obejrzałam nawet jednego odcinka >>The Wire<<" – rozpacza bohaterka *Julii Stiles, gdy za oknem przetacza się apokalipsa. W obliczu mającej nadejść śmierci każdy podejmuje się własnego, spóźnionego rachunku sumienia – lepszej pory na ostatnie szaleństwa, zachcianki i niewypowiedziane dotąd żale nie będzie.*
Każdy znajduje coś dla siebie: Hedy (America Ferrera)
przyrządza na podłodze kuchni domową mieszankę extasy, Lexi (Rachel Boston)
i Buck (Kevin M. Brennan) wskakują do łóżka, a Shane (Jeff Grace)
oddaje się starej dobrej paranoi.
"Taka piękna katastrofa" zaczyna się niewinnie, od niedzielnego brunchu w grupie znajomych. Tracy (w tej roli Stiles) przyprowadza na spotkanie nowego chłopaka – tajemniczego Glenna (David Cross), co początkowo każe jeszcze przypuszczać, że tytuł odnosi się do jakiegoś towarzyskiego faux pas, które ten lada moment popełni. Ale gdy chwilę później wysiada prąd, komórki tracą zasięg, a ze świata zewnętrznego napływają pierwsze niepokojące wieści, sytuacja staje się jasna: dom na przedmieściach będzie ostatnim schronem dla ósemki (nie takich znowu bliskich sobie) ludzi, zaś ich wzajemne animozje - przyczyną wielu zabawnych konfrontacji.
Rozpoczynająca film scena, w której Glenn wyłącza radio tuż przed kulminacją efektownej uwertury, wyraźnie irytując tym Tracy, wyznacza jednocześnie rytm całego filmu. Ten aż do samego końca będzie się opierał na urywanych znienacka wątkach i niewypowiedzianych puentach.
Podobnie jak w "Rzezi" Romana Polańskiego, zamknięcie akcji w czterech ścianach służyć ma ciągłemu zderzaniu ze sobą sprzecznych postaw, ideologii, poglądów. Gdy towarzyski konwenans upada w końcu z hukiem, każdy z bohaterów zdejmuje narzuconą obyczajem maskę – okazuje się wtedy, ile ich wzajemne relacje są naprawdę warte. Kto się z kim przespał, kto co o kim myśli. Kto jest imbecylem, a kto religijnym maniakiem. Komedia obyczajowa Todda Bergera nie ma jednak – jak to jest u Polańskiego - wycyzelowanej intelektualnie tezy, której można by podporządkowywać kolejne zachowania.
Pokazuje on raczej działanie kilku społecznych mechanizmów (obłudy, konformizmu, nielojalności), dowodząc, że wszyscy mamy coś na sumieniu – nieważne, czy będzie to akurat romans z żoną przyjaciela, czy poczyniony koleżance nieszczery komplement.
Czy napierająca apokalipsa ma być dla bohaterów nauczką za niecne występki? Ha, niekoniecznie! W znakomitej scenie finałowej wszyscy przyglądają się sobie podejrzliwie, niepewnie tego, co zrobią pozostali. To najlepsza kara - ot, ufaj innym tak, jakbyś miał zaufać sobie. Czyli w ogóle.