"Pilecki": Świetlicowa pulpa patriotyczna [RECENZJA]
W modnym ostatnio nad Wisłą nurcie niskobudżetowych para-dokumentalnych biografii bohaterów narodowych sporo się dzieje: swoich filmów, w takiej czy innej formie, doczekali się już m.in. Krzysztof Kamil Baczyński, Jan Paweł II i bohaterowie Powstania Warszawskiego. W kolejce stoją już kolejni - zasłużeni, wielcy, zapomniani. Na początek: rotmistrz Witold Pilecki, żołnierz Armii Krajowej, więzień i organizator ruchu oporu w Auschwitz.
Zasługi Pileckiego, który m.in. zgłosił się na ochotnika do osadzenia w obozie w Auschwitz, działał aktywnie najpierw w kampanii wrześniowej, a później w konspiracji, oraz walczył w Powstaniu Warszawskim, nie budzą wątpliwości. Okoliczności jego śmierci są z kolei hańbiące – w 1948, skazany przez komunistyczne władze Polski Ludowej, został zabity strzałem w tył głowy. Miejsca jego pochówku do dzisiaj nie ustalono, a pamięć o jego bohaterstwie dojrzewała bardzo powoli, tamowana przez nastroje wewnątrzpaństwowe. Dopiero w 1990 roku, już w wolnej Polsce, anulowano oskarżenie pod jego adresem, a w kolejnych latach przyznano mu Order Orła Białego (2006) i awansowano do stopnia pułkownika (2013).
I choć o rotmistrzu Pileckim próbowano już opowiadać na ekranie, m.in. w spektalu telewizyjnym „Śmierć rotmistrza Pileckiego” w reżyserii Ryszarda Bugajskiego, to nigdy nie doczekał się on filmowej biografii z prawdziwego zdarzenia. O zmianę tego stanu rzeczy postanowiło zawalczyć Stowarzyszenie Auschwitz Memento, które rozpoczęło zbiórkę na film dokumentalny o Pileckim w związku z odmową finansowego wsparcia produkcji przez instytucje publiczne. Ostatecznie z budżetu oszacowanego na 215 tysięcy złotych udało się zebrać blisko 180 tysięcy. Informacja ta jest kluczowa przy końcowej ocenie filmu – trzeba bowiem wziąć pod uwagę, że jest on tworem półprofesjonalnym, powstałym za niewielkie pieniądze i przy udziale ludzi dobrej woli.
fot. IPN
Nie dziwi więc, że „Pilecki” razi taniością, jest niedoskonały realizacyjnie i oderwany od standardu, jakiego wypadałoby oczekiwać po filmie dystrybuowanym kinowo. Ale czy należy mu się przez to ulgowe traktowanie? Otóż niekoniecznie, bo dystrybutor zgrabnie maskuje niedostatki filmu, wysuwając na czoło kampanii znane nazwiska (Pileckiego zagrał Marcin Kwaśny, a w jednej z pozostałych ról wystąpił Piotr Głowacki) oraz manipulując materiałami promocyjnymi w ten sposób, by uczucia taniości uniknąć. W zwiastunie nie zobaczymy więc taniej cyfrowej obróbki poszczególnych scen i nie usłyszymy okropnych, pompatycznych dialogów.
Gorzej, że film nie broni się na niemal żadnej pozostałej płaszczyźnie. Bo choć niedostatki realizatorskie (niektóre, jak fatalny dźwięk w scenach z muzyką, zaskakują) można jeszcze zrozumieć, to potknięcia w kwestiach tak elementarnych, jak prowadzenie aktorów czy łączenie elementów fabularnych z dokumentalnymi, są już znacznie trudniejsze do wybaczenia. A do tego dochodzi jeszcze wyjątkowo słaby, zatęchły i przeorany zawstydzającymi płyciznami scenariusz, który w połączeniu ze stroną techniczną składa się na wyjątkowo trudne quasi-filmowe doświadczenie z pogranicza natchnionej hagiografii i świetlicowego materiału edukacyjnego.
Patrząc na potencjał drzemiący w postaci Pileckiego, słuchając wspomnień jego pojawiającego się w scenach dokumentalnych syna, chciałoby się znacznie, znacznie więcej. Jeśli nie dobrego filmu o nim, to przynajmniej szacunku do jego legendy.