Prosto z Cannes: Lekcja zen. “Paterson” [RECENZJA]
Sok z kina Jima Jarmuscha. Niby powtórka z rozrywki, bo nie ma w tym filmie nic, czego nie widzieliśmy już wcześniej, ale wszystko w nim nosi znamiona arcydzieła. "Paterson" jest spełnieniem marzeń jednego z największych outsiderów amerykańskiego kina. Jarmusch stworzył pieśń pochwalną na cześć codzienności, którą chce się słuchać wiele razy. Jeden z najmocniejszych faworytów do Złotej Palmy.
Trzeba mieć tupet, żeby zrobić film o zwykłym kierowcy autobusu, który nazywa się tak samo, jak jego miasto. Paterson (Adam Driver) codziennie wstaje po szóstej, je płatki na śniadanie i idzie do pracy. Wysłuchuje lamentu przełożonego, potem podsłuchuje swoich pasażerów. Wraca do domu, gdzie czeka na niego dziewczyna Laura (Golshifteh Farahani) i złośliwy buldog angielski, z którym chodzi na spacery. Poza tym jest poetą. Zdania zapisywane przez niego w notatniku widzimy na ekranie. Mimowolnie podglądamy jego życia wewnętrzne.
Jarmusch wie, jak zrobić coś z niczego - fascynujący film o poecie, który pisze wiersz o pudełku zapałek. Paterson jest człowiekiem nie z tego świata, nie ma komórki i nie ma go na Facebooku. Funkcjonuje w rzeczywistości równoległej, skupiony na mikro rzeczach i mikro wydarzeniach. Skala makro go nie interesuje. Wydaje się trochę wyłączony z życia, przypomina mnicha zen, który znajduje sens w pustce, ale gdy trzeba, zachowuje trzeźwość umysłu komandosa.
Urzeka cudowna lekkość tej opowieści. Ma się wrażenie, że film powstał bez wysiłku, jakby reżyser wstał i go nakręcił ot, tak, bo chciał. A przecież każda scena tego filmu jest przemyślana i precyzyjnie wyważona. Warto zwrócić uwagę, żeby nie stracić proporcji - „Paterson” jest komedią egzystencjalną. Żywiołowa canneńska publiczność ryczała ze śmiechu, nagradzając brawami wiele scen. Szczególnie gromkie owacje zebrał pies głównego bohatera, odgrywający, jak się później okazuje, kluczową rolę w scenariuszu.
Drogi Jarmuscha i Adama Drivera, odtwórcy głównej roli, musiały się kiedyś przeciąć. Aktor znany z serialu „Dziewczyny” i odtwórcy Kylo Rena w ostatnich „Gwiezdnych wojnach”, ma w sobie cechy wielu bohaterów kina twórcy “Mystery Train”. Z łatwością można go sobie wyobrazić w jego ostatnim dramarcie o wampirach. W „Patersonie” od pierwszej sceny wiemy, że to właściwy aktor we właściwej roli - Driver grający kierowcę autobusu… Ocierających się o absurd zbieżności tego typu jest tu bez liku.
„Paterson” jest filmem o miłości do życia i o miłości w ogóle. Podobnie jak codzienność głównego bohatera, jego związek z irańsko-amerykańską dziewczyną, również składa się z małych, pozornie nic nieznaczących rytuałów, które w sumie składają się w coś większego. Ale to większe coś też kiedyś przeminie. O co więc warto kruszyć kopie? Reżyser nie odpowiada na to pytanie, ale z jakim wdziękiem pyta! Jeden z najlepszych filmów Jarmuscha, warto na niego czekać.
Ocena 10/10
Łukasz Knap