Przeciętność w sandałach [DVD]
Umówmy się - *Jonathan Liebesman miał banalne zadanie, ponieważ nie da się nakręcić gorszego knota od „Starcia tytanów”. I rzeczywiście, reżyser „Teksańskiej masakry pilą mechaniczną: Początek” nie powtórzył rażących błędów swojego poprzednika, choć „Gniew tytanów” do arcydzieł z całą pewnością również się nie zalicza.*
Akcja drugiej części opowieści o mitycznym Perseuszu rozgrywa się 10 lat po pokonaniu Krakena. Syn Zeusa z nieprawego łoża – w tej roli ponownie rozkosznie drewniany Sam Worthington – odwiesił sandały na kołek i poświęcił się wychowaniu syna. Jednak nie jest mu dane wieść dalej spokojnego życia prostego rybaka. Hellada znów jest w niebezpieczeństwie – podstępny Hades postanawia uwolnić Kronosa – ojca olimpijskich bogów, którzy wskutek kryzysu wiary swoich wyznawców są słabi jak nigdy dotąd. Perseusz ponownie wyrusza na niebezpieczną wyprawę, aby uratować Ziemię.
Widać, że Liebesman wziął sobie do serca zarzuty, jakie stawiano Louisowi Leterrierowi. Po pierwsze i najważniejsze scenariusz autorstwa Dana Mazeau’a i trzech (!) innych osób nie jest już tak przeładowany i wielowątkowy. Redukcji uległy również postacie – historia w dużej mierze skupia się na losach czterech głównych bohaterów. Jednak progres w stosunku do części pierwszej widać szczególnie w sferze efektów specjalnych, które nareszcie nie przypominają widzowi, że ogląda pełnometrażową wersję któregoś z „hitów” Polsatu.
W „Gniewie tytanów”, podobnie jak w zmaganiach Perseusza z 2010 roku, zobaczymy spektakularne sceny zbiorowe, monumentalne lokacje, potyczki z mitycznymi kreaturami, zesłanymi na zgubę ludzkości. Tym razem specjaliści od efektów specjalnych nieco mocniej popuścili wodze fantazji, odchodząc od inspiracji klasycznymi projektami znanymi z filmów miecza i sandała. Jest mroczniej, bardziej przerażająco i niesztampowo, choć nie da się pozbyć wrażenia, że twórcy spędzili długie godziny młócąc w którąś z części „God of War”.
Jednak ani wymyślne potwory, ani dynamiczne, sprawnie nakręcone sceny nie świadczą o tym, że „Gniew tytanów” jest wolny od wad. Nie oszukujmy się - to w dalszym ciągu jedynie poprawne kino akcji, pełne kiepskiego aktorstwa (z naciskiem na komiczną Rosamund Pike), słabych dialogów i papierowych postaci, których motywacje są co najmniej pretekstowe. Przeciętność miesza się tu z absurdami dziurawego scenariusza i z minuty na minutę rosnącym w widzu przeświadczeniem, że nic takiego by się nie stało, gdyby ten film nigdy nie powstał.
Film Liebesmana tylko potwierdza, że konwencja, do której nawiązują „Tytani” dzisiaj nie ma racji bytu. Ba, ona już trąciła myszką w 1981 roku, kiedy na ekrany wszedł „Clash of the Titans” Desmonda Davisa, którego jedyną zaletą była poklatkowa animacja legendarnego Raya Harryhausena.
Wydanie DVD: Na płycie z filmem znajdziemy skromny materiał dodatkowy w postaci czterech scen, które odpadły w postprodukcji. I w sumie dobrze, bo zupełnie nic nie wnoszą do historii. Strona techniczna to standard, poniżej którego dystrybutor nie schodzi – pięciokanałowy dźwięk, polska wersja językowa (lektor i napisy) oraz obraz w formacie 16:9.