Opowieść o najprostszych sprawach w życiu, które stanowią jego istotę - mówi w wywiadzie dla PAP o *"Joannie", nominowanej do Oscara w kategorii krótkometrażowy dokument, reżyserka Aneta Kopacz. Bohaterowie filmu to umierająca na raka młoda kobieta oraz jej mąż i syn.*
PAP: Joanna Sałyga, związana z Fundacją Rak'n'Roll, od 2010 roku chorowała na raka. Swoją chorobę opisywała na blogu "Chustka". Zmarła w 2012 roku, w wieku 36 lat. W pani dokumencie ukazane zostały fragmenty z życia Joanny, jej męża Piotra i synka Jasia. Jak rozpoczęła się realizacja filmu?
Aneta Kopacz: Byłam świeżo upieczoną mamą, moja córka miała wówczas siedem miesięcy. Karmiłam, przewijałam, zajmowałam się domem. Pewnego dnia, przeglądając informacje w internecie, natrafiłam na artykuł o Joannie. W tytule był "rak". Ponieważ nie chciałam fundować sobie przykrych emocji, automatycznie przeszłam dalej. Po krótkiej jednak chwili wróciłam. Moją uwagę przykuł portret Joanny, nie mogłam oderwać wzroku od jej oczu, spojrzenia. To była magia. Przeczytałam ten artykuł, potem jej blog, który całkowicie mnie pochłonął.
Byłam absolutnie zachwycona. Tym, w jaki sposób żyła, jak zmysłowo opisywała swoją codzienność i relacje z rodziną. Uwielbiałam jej styl. Zwarty, dosadny, pełen inteligentnego, ciętego humoru. Obie bardzo kochałyśmy życie, z podobną wrażliwością je smakowałyśmy i nasze drogi musiały się prędzej czy później przeciąć.
Z "Chustki" dowiedziałam się, że Joanna będzie gościem Klubu Księgarza, gdzie zaprezentowany zostanie reportaż radiowy o niej. Kiedy Tomek - Tomasz Średniawa, współscenarzysta "Joanny", prywatnie mój partner życiowy - wrócił z pracy, wręczyłam mu dziecko i pobiegłam na spotkanie. W trakcie emisji, gdy pojawił się głos Jasia, Joanna nie opanowała wzruszenia i wyszła. Po chwili poszłam za nią. Ledwo widoczna, stała tyłem w ciemnym, pustym pomieszczeniu. Pomyślałam, że jest drobna. Z głośników dobiegał dźwięk reportażu - lektorka czytała właśnie fragment bloga Joanny.
Podeszłam do niej, przedstawiłam się. Wiedziała kim jestem, ponieważ wcześniej kontaktowałyśmy się mailowo. Dłuższą chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu, popłynęły nam łzy. Miałam wrażenie wzajemnej, niezwykłej bliskości, dziwne uczucie przy pierwszym spotkaniu, ale tak było.
Powiedziałam, że chciałabym zrobić o niej film. Ona na to, że miała już takie propozycje od znanych reżyserów i wszystkim odmówiła. Poprosiłam wtedy o jedną minutę, w której opowiedziałam, jak chciałabym utrwalić jej historię w obrazie. Dodałam, że jeśli po tej jednej minucie powie "nie", nigdy więcej nie zawrócę jej głowy. Dwa dni potem realizowaliśmy pierwsze zdjęcia.
PAP: Ile czasu spędziła pani z Joanną Sałygą i jej rodziną? W jakim dokładnie okresie kręcone były zdjęcia do dokumentu?
A.K.: Zdjęcia rozpoczęliśmy w kwietniu 2012 roku i zakończyliśmy w sierpniu. Joanna odeszła pod koniec października tego samego roku. Zrealizowaliśmy 13 dni zdjęciowych. Wspólnie spędziliśmy jednak znacznie więcej czasu. Poza filmem, poza kamerą, prywatnie. Odwiedzałam ją także w szpitalu. Dużo rozmawiałyśmy o sprawach błahych i ważnych, dzieliłyśmy się własnymi refleksjami. Mówiłyśmy o życiu, śmierci, chorobie. O "tu i teraz" oraz o "tam i potem". Czasami razem płakałyśmy, a czasem po prostu siedziałyśmy obok siebie. Poznawałyśmy się i budowałyśmy relację. Większość zdjęć realizowana była w mieszkaniu Joanny pod Warszawą i na Mazurach.
PAP: Jak trudne pod względem emocjonalnym dla pani jako reżyserki-dokumentalistki było realizowanie filmu o kobiecie chorej na raka, świadomej, że to ostatnie chwile jej życia?
A.K.: Zmierzenie się z historią Joanny było dla mnie pod każdym względem bardzo trudne i wyczerpujące, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Nie poradziłam sobie z tym niestety najlepiej i przypłaciłam rozmaitymi problemami zdrowotnymi. Obserwowanie kobiety tak żywej, pogodnej, która powoli, dzień po dniu, dyskretnie, bez lamentu, żegna się ze światem, a przede wszystkim z własnym dzieckiem, strasznie boli. I nie da się tego bólu niczym uśmierzyć, zapomnieć, zdystansować. Musiałam swoje przeżyć, odreagować. Wracałam do domu po zdjęciach, przytulałam naszą córkę i płakałam. Do tej pory nie mam dystansu. Ta historia ciągle mocno we mnie pulsuje.
PAP: Jaka wypowiedź Joanny Sałygi, lub która chwila z jej życia, najsilniej zapadła pani w pamięć?
A.K.: Zarejestrowaliśmy niezwykłą rozmowę z Joanną w szczerym polu, wczesnym rankiem, na Mazurach. Dużo pytałam, ale pewnych pytań nie potrafiłam zadać. Joanna mnie ośmielała, mówiła: "Pytaj o to, o co najbardziej boisz się zapytać". W końcu się odważyłam: "A co z Jankiem, kiedy zabraknie mamy?". Joanna chwilę milczała, po czym powoli, w dużym skupieniu, powiedziała, że żałuje, iż nie urodziła syna, gdy miała 18 lat, bo on jest ciągle taki mały... Dodała, że jej strach mieści się w najprostszej, najbardziej prymitywnej warstwie troski samicy o swoje jajko. Doskonale wiedziałam, co ma na myśli, dopytałam jednak: "Chodzi o to, że nikt, tak jak ty, nie zawiąże mu szalika zimą?". Skinęła głową.
Moment, który najbardziej zapadł mi w pamięć wydarzył się poza kamerą. Pewnego wrześniowego wieczoru Joanna odwiedziła nas z Jasiem i swoim mężem Piotrem. Od razu chciała zobaczyć naszą, wówczas roczną, córeczkę. Olena już spała. Po cichu poszłyśmy do pokoju dziecinnego, Joanna wzięła ją na ręce i długo wąchała. Miała łzy w oczach. Potem spacerowałyśmy po ogródku. Asia szła wolno, trzymając się za biodro. Powiedziała do mnie: "To już koniec, czuję to. Janek dzisiaj obudził się w nocy z krzykiem i przybiegł do nas do łóżka. On też już pewnie wie". Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że ona umiera. To było nasze ostatnie spotkanie. Joanna odeszła miesiąc później.
PAP: Czy dokument "Joanna" ma pani zdaniem wymowę uniwersalną? Jaki niesie przekaz, o jakich wartościach opowiada?
A.K.: Pracując nad filmem, wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy musimy znać datę naszej śmierci, żeby umieć żyć. Tak naprawdę. Doceniać to, co mamy, cieszyć się z drobiazgów, zauważać je, czerpać przyjemność z prostej codzienności. Uszczęśliwiać siebie i najbliższych, podejmować dobre decyzje, odważyć się realizować własne potrzeby. Nie tracić czasu, nie odkładać tego, co dla nas ważne, na kiedyś. Tylko - na kiedy? I kto nam da gwarancję, że "kiedyś" w ogóle nastąpi?
Myślę, że uniwersalność "Joanny" jest bardzo istotna. Nieważne, skąd pochodzi bohaterka, jakie ma wykształcenie, zawód, a nawet na co dokładnie choruje. Cały film budowany jest na relacji matka-dziecko, która bazuje na absolutnie podstawowych emocjach. Człowiek w każdym zakątku Ziemi jest to w stanie poczuć i zrozumieć.
Dla mnie to film o rozmowach z własnym dzieckiem i mężem. O wspólnym leżeniu na trawie, chodzeniu w kaloszach po kałużach i zbieraniu grzybów. O najprostszych sprawach w życiu, które stanowią jego istotę. Tak postrzegam sens tego, co tu i teraz. I, jak powiedział jeden z widzów: "Albo to czujesz, albo nie. Tyle". * Rozmawiała: Joanna Poros*