Pewnie już ktoś przede mną to powiedział, ale i tak powiem – Al Pacino doczekał się godnego następcy. Co było jasne już parę lat temu dla tych wszystkich, którzy widzieli nagrodzony w Sundance film „Fanatyk“ Henry’ego Beana. Ale mogło nie być oczywiście dla tzw. szerokiej publiczności.
Ta po raz pierwszy o Ryanie Goslingu (bo o nim tutaj mowa) usłyszała zapewne niedawno, przy okazji nominacji do aktorskiego Oscara. Ryan dostał ją za rolę w filmie wydanym w Polsce na DVD pod tytułem „Szkolny chwyt“, a wyreżyserowanym przez Ryana Flecka.
Niestety, do naszych kin tytuł ów nie trafił, tym bardziej więc należy zobaczyć kolejną produkcję z udziałem tegoż Goslinga, zatytułowaną Słaby punkt w reżyserii Gregory‘ego Hoblita („Lęk pierwotny“).
Można potraktować ten film po prostu jako sprawnie zrobiony thriller z elementami dramatu sądowego, ale ciekawiej chyba spojrzeć na niego jak na swoisty egzamin mistrzowski, któremu poddaje Ryana nie byle kto, bo sam Anthony Hopkins. Ex-Hannibal Lecter wciela się tutaj w perfidnego mordercę, Teda Crawforda, który zabija swoją żonę, przyznaje się do winy, a potem… wszystkiego się w sądzie wypiera. Mimo ewidentnych dowodów zbrodni.
Hopkins nie musi się specjalnie napinać, że zagrać zimnego, a genialnego drania. Jest chłodny, opanowany, pewny swego – i wtedy, gdy strzela kobiecie w głowę, i gdy staje przed Wysokim Sądem. Wystarczy, że pojawi się na ekranie, a... ścina wszystkich dookoła swoją zabójczą charyzmą.
To Gosling musi się tu „naskakać“. Jemu przypadła rola Willy‘ego, zarozumiałego prawnika-młodzika-prawiczka. Takiego, który nie zdaje sobie sprawę, że jest wciąż prawiczkiem. Pracował dotąd w biurze prokuratorskim, gdzie udało mu się wygrać wszystkie sprawy.
Przechwyciła go więc prywatna firma adwokacka, więc jest właśnie w trakcie pakowania pudeł. Jeszcze dla sportu postawia zająć się sprawą Crawforda, bo wydaje mu się prosta i oczywiście. Łamie sobie na niej zęby.
Drobny, szczuplutki Ryan jest w tym filmie początkowo ruchliwy, ostentacyjny, dużo macha rękami, prezentując swój dorodny sygnet i w ogóle lubi zaznaczać swoją obecność. Z czasem ta jego widowiskowa buta gaśnie, a zostaje, malujący się na twarzy, wyraz zdumienia albo bezradności. Zetknięcie z tak cynicznym i wyzywającym złem przyspiesza proces dojrzewania bohatera. Pozbawia go złudzeń, ale też wyzwala w nim, zduszoną dotąd pozerstwem, wrażliwość oraz napędza bunt przeciwko jawnej niesprawiedliwości.
Porównanie Goslinga do Ala Pacino, które poczyniłem na początku tego felietonu, wynika nie tylko z fizycznego podobieństwa obu panów. 27-letni aktor ma bowiem tę samą umiejętność, która posiadał młody odtwórca roli Dona Michaela Corleone. Potrafi w sposób absolutnie wiarygodny przekonać, że wewnątrz swego niewielkiego ciała zmaga się z wielkim dramatem wewnętrznym. Dramatem, który albo złamie tę kruchą (choć często udającą silną) istotę, albo ją wzmocni.
Jedyne niebezpieczeństwo widzę w tym, że Ryan może popaść w manierę tłumionej neurozy i kontrolowanego chaosu min i gestów. To także apel do reżyserów i producentów (halo! czy mnie słyszą?), by zróżnicowali trochę powierzane mu role. Moim zdaniem, ma on np. świetną vis comica, ale nie w stylu błaznów spod znaku Carreya czy Sandlera, lecz raczej melancholików, którym patronuje Buster Keaton.
Chętnie obejrzałbym więc Goslinga w komedii, w której jego drobna, a wzruszająca postać będzie się zabawnie i heroicznie zarazem zmagać z materialnym ogromem świata.