"Spencer": film o Dianie z Kristen Stewart. Rodzina królewska jak z horroru

"Spencer" Pablo Larraina zebrał świetne recenzje od krytyków. Większość z nich pochwaliła rolę Kristen Stewart jako Diany. Jednak nie wszyscy fani księżnej, a tym bardziej brytyjskiej rodziny królewskiej, będą zachwyceni tym, co zobaczą. Diana została przedstawiona jako osoba, która jest nieustannie na skraju załamania nerwowego.

Kristen Stewart zagrala księżną Dianę w manieryczny sposób (fot. mat. pras.)
Kristen Stewart zagrala księżną Dianę w manieryczny sposób (fot. mat. pras.)
Kamil Dachnij

Chilijski reżyser Pablo Larrain znalazł sobie ciekawą specjalizację – zaczął kręcić filmy o bardzo znanych kobietach z kręgu władzy. Po "Jackie" (2016 r.), w której oglądaliśmy Natalie Portman jako Jackie Kennedy tuż po zabójstwie jej męża, prezydenta Johna F. Kennedy’ego, przyszedł czas na jeszcze większą ikonę – księżną Dianę.

W "Spencer" mamy podobny zabieg co w "Jackie" – akcję zawężono do konkretnego czasu. W tym przypadku chodzi o święta Bożego Narodzenia z 1991 r. Twórcy chcieli pokazać, jak księżna spędza czas z rodziną królewską, po tym, jak jej życie prywatne legło w gruzach.

Zobacz: zwiastun "Spencer"

Dość powiedzieć, że nie skupili się na ukazaniu spokojnej atmosfery. Scenarzysta Steven Knight postanowił odmalować swoją historię jako istny koszmar – buntująca się przeciwko dziwacznym tradycjom Diana stara się jak tylko może, by nie uczestniczyć w spotkaniach z innymi członkami rodziny.

Użyłem wyżej słów "jak mogło wyglądać" nie bez przyczyny. Już na wstępie filmu jesteśmy informowani, że jest to baśń zrodzona z tragedii. Tym samym wszystko, co widzimy na ekranie, nie jest oparte na konkretnych wydarzeniach, które miały miejsce 30 lat temu. To fantazja utkana z różnych faktów o życiu Diany i rodziny królewskiej. Stąd nie można traktować "Spencer" jako filmu stricte biograficznego, bo nim nie jest.

Wiele rzeczy się rzecz jasna zgadza. Diana, grana przez Kristen Stewart, zmaga się w filmie zarówno z bulimią, jak i skłonnościami do samookaleczania się. Takie sceny zahaczają momentami o surrealistyczny horror - podczas jednej z kolacji księżna z nerwów rozrywa naszyjnik z pereł, które wpadają jej do talerza. Nagle zaczyna spożywać swoją zupę wraz z perłami, co kończy się wymiotami.

Takie ujęcie nie każdemu może przypaść do gustu, ale koncept sam w sobie nie był głupi. Problemem jest co innego. Filmowa Diana sprawia wrażenie osoby, która jest na skraju załamania nerwowego. Wydaje się potwornie egocentryczna. Ciągle się spóźnia i nieustannie narzeka na wszystko. Myśli, że rodzina królewska czuje do niej nienawiść i chce ją doprowadzić do szaleństwa.

Rozwija się u niej nawet obsesja, że skończy jak Anna Boleyn, druga żona króla Henryka VIII Tudora (ścięto jej głowę). Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś pomyślał w pewnym momencie, że ogląda poczynania rozpieszczonej wariatki.

O ile pewne kwestie mają swoje pokrycie w faktach, bo wiemy, że w okolicach 1995 r. z Dianą nie było najlepiej (zmagała się m.in. z paranoją), to jednak twórcy chyba za daleko poszli w swojej fantazji. Przesadnie chcieli pokazać nam ją jako kobietę, która jest samotna, niezrozumiała, uwięziona w opresyjnym systemie i bardzo cierpiąca. Pal licho, że przy okazji wiodła luksusowe życie.

Filmowa Diana ma dobre relacje z nielicznymi osobami, w tym z garderobianą
Filmowa Diana ma dobre relacje z nielicznymi osobami, w tym z garderobianą© fot. mat. pras.

Muszę też zgodzić się ze słowami krytyczki Stephanie Zacharek, która celnie stwierdziła, że Diana wypada tutaj jako kapryśna megalomanka, próbująca na każdym kroku udowodnić royalsom, że jest ofiarą. Zresztą sami royalsi, a także większość służby królewskiej, są przedstawieni jak postaci z horroru – szczególnie tyczy się to królowej Elżbiety (Stella Gonet), która jest skrajnie antypatyczna. Jej zimne spojrzenie mrozi krew w żyłach.

Karol (Jack Farthing) również robi mocno negatywne wrażenie – to człowiek, który patrzy z wielką odrazą na swoją żonę. Jedyną sympatię w filmie budzą dzieci Diany, William i Harry, a także jej garderobiana czy kucharz.

Patrząc na to wszystko, trudno nie pomyśleć o "Spencer" jako ostrzejszym ataku na brytyjską rodzinę królewską, niż bardziej pluszowe "The Crown". Jednak serial Netfliksa nie popada w niepotrzebne skrajności – nie jest na jedną nutę.

O ile praktycznie w każdym przypadku gra aktorska stoi na dobrym poziomie (w szczególności świetny jest Timothy Spall), to można mieć zastrzeżenia do samej Stewart. Mimo iż potrafi przykuć uwagę, to ma się jednak wrażenie, że była trochę niedopasowana do roli.

Ucharakteryzowano ją oczywiście w miarę podobnie, ale problemem jest jej manieryzm –  gra w sposób wykalkulowany i wystylizowany. Ciężko poczuć do niej sympatię, ale to oczywiście też efekt tego, jak postanowiono ukazać w filmie "królową ludzkich serc".

Nie ukrywam, że na papierze zamysł Knighta był bardzo ciekawy. Ale niestety scenarzysta w wielu miejscach po prostu za bardzo popłynął (w szczególności w bzdurnym zakończeniu). Owszem, film Larraina jest świetnie wyreżyserowany, ma doskonałą muzykę autorstwa Jonny’ego Greenwooda (gitarzysty Radiohead), ale bywa też ostentacyjnie artystyczny.

Myślę, że fani royalsów raczej nie będą zachwyceni tym, co zobaczą. Wielu z nich może nie chcieć, by kojarzono Dianę z osobą, jaką pokazano w "Spencer". Z kolei osoby niezainteresowane tą tematyką mogą stwierdzić, że film jest po prostu nużący. Nie można odmówić mu pewnej jakości, ale raczej pewne jest, że piąty sezon "The Crown" w lepszy sposób ukaże napięte relacje Diany z jej mężem i jego rodziną.

"Spencer" można oglądać w polskich kinach od 5 listopada.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (12)