Jeśli w tym roku macie iść do kina jeszcze na tylko jeden film, niech to będzie "Diuna" [RECENZJA]

W końcu doczekaliśmy się kinowego przeboju roku. "Diuna" poraża swoją masywnością, potwierdzając, że Denis Villeneuve, jak mało kto w Hollywood, potrafi kręcić wielkie widowiska science fiction. Choć można ponarzekać na pewne rzeczy, to nie ma mowy o rozczarowaniu.

Stellan Skarsgård jako Vladimir Harkonnen w filmie "Diuna"
Stellan Skarsgård jako Vladimir Harkonnen w filmie "Diuna"
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Kamil Dachnij

"Diuna" Franka Herberta od dawna uchodzi za powieść, która jest niemożliwa do przełożenia na język filmu. Jako pierwszy poległ Alejandro Jodorowsky, który w latach 70. nie wyszedł nawet poza fazę preprodukcji. W 1984 r. Davidowi Lynchowi udało się nakręcić adaptację, ale ta zebrała ostre cięgi od krytyków i okazała się wielką klapą finansową. Reżyserowi nie pomogło też to, że jego wersja została solidnie pocięta przez studio.

Od 2017 r. wiedzieliśmy, że Hollywood znowu spróbuje zmierzyć się z dziełem Herberta. Tym razem do boju stanął Denis Villeneuve, który za sprawą "Blade Runnera 2049" pokazał, że jak mu przychodzi kręcić kino o futurystycznym rodowodzie, to robi to w imponujący sposób. Jednak w przypadku "Diuny" miał trudniejsze zadanie niż przy sequelu kultowego filmu Ridleya Scotta.

ZOBACZ TEŻ: zwiastun "Diuny"

Powieść Herberta porusza tak wiele różnych wątków (m.in. imperializm, kolonializm, ekologia, brutalność wojny), że gdyby chciano oddać wiernie jej treść, to potrzeba byłoby na to formatu serialowego. Co więcej, "Diuna" jest opowieścią opartą głównie na dialogach i monologach wewnętrznych bohaterów. Nie ma w niej więc zbyt wielu scen akcji.

Villenueve był świadomy zagrożeń, jakie na niego czyhały, stąd jego wersja "Diuny", na którą przyszło nam czekać cztery długie lata, to esencjonalne streszczenie niełatwej do objaśnienia historii. Film ma bardzo rozwlekłą ekspozycję, która była niezbędnym krokiem, bo bez niej każdy widz nieznający książki nie wiedziałby zupełnie, o co w tym wszystkim chodzi. Jest to broń obosieczna, bo z tego powodu dla przeciętnego fana szybkiego widowiska nowa ekranizacja "Diuny" może okazać się monotonnym doświadczeniem.

Trzeba jednak pochwalić reżysera, że wraz z dwoma innymi scenarzystami (Johnem Spaithtsem oraz Ericem Rothem) generalnie wiernie oddał najważniejsze wątki, nieznacznie je modyfikując (przykładem jest chociażby próba zabójstwa Paula Atrydy). Dorzucił też coś od siebie, zmieniając np. płeć jednej z kluczowych postaci (Liet Kynesa) oraz umieszczając sekwencje, które nie pojawiają się w powieści. Ale to akurat zadziałało.

"Diuna" zachwyca stroną wizualną
"Diuna" zachwyca stroną wizualną © fot. mat. pras.

Od razu ostrzegam miłośników "Diuny", że w filmie nie pojawiają się sceny w rodzaju dysputy o ilość wody na planecie Arrakis. Villenueve wiedział, że nie ma czasu ekranowego na tego typu niuanse, więc skupił się przede wszystkim na ukazaniu przemiany głównego bohatera Paula Atrydy i nakreśleniu konfliktu między jego rodem a Harkonnenami.

Atrydzi są przekonani, że przejęcie Arrakis to dla nich wielki zaszczyt. Mimo wszystko nie mogą spać spokojnie, bo ich zaciekli rywale tylko czyhają na moment, by odzyskać planetę, która posiada melanż - najbardziej pożądaną substancję we wszechświecie.

Nie ma zbytnio sensu oddawać licznych zawiłości fabularnych "Diuny", bo po co komuś psuć rozrywkę. Tym bardziej, że w tym filmie bardzo mocno postawiono nacisk na stronę wizualną. Pod tym kątem nie można mieć żadnych zastrzeżeń, a oglądając widowisko w Imaxie, trudno nie poczuć jego masywności.

Niemal każda scena przygniata nas rozmachem i rozległością – czy będą to statki kosmiczne, budowle przypominające architekturę Bliskiego Wschodu, bezkresna pustynia czy wielkie stwory zamieszkujące Arrakis. Najłatwiej opisać film jako orgię planów totalnych i ogólnych – oglądanie scen z tej perspektywy potrafi wzbudzić zachwyt.

"Diuna" w paru miejscach zdradza inspirację chociażby "2001: Odyseją kosmiczną" Stanleya Kubricka, "Lawrencem z Arabii" Davida Leana, a nawet słynnym nazistowskim filmem propagandowym "Triumf woli" Leni Riefenstahl (sposób ukazania ceremonii militarnej).

Co najważniejsze, "Diuna" przypomina sequel "Blade Runnera". To majestatyczny i dość wizjonerski film gatunkowy z aspiracjami rodem z kina artystycznego. Tempo narracji jest podobnie powolne – bohaterowie nigdzie się nie śpieszą, często zastygają w pozach, niektóre ujęcia są celebrowane przez dłuższy czas. W takich momentach "Diuna" potrafi być iście hipnotyzującym przeżyciem.

Jednak w "Diunie" samej akcji jest więcej niż w "Blade Runnerze". Drugi i trzeci akt dostarczają wyjątkowo efektownie wyglądające sceny bitew, walk na miecze i pościgów.

Nie bez przyczyny nie wspomniałem jeszcze o obsadzie filmu. Jak doskonale wiadomo, wystąpiło w nim tyle gwiazd, że od samej wyliczanki może zakręcić się w głowie. W "Diunie" to obraz ma dominujące znaczenie, ale jedno jest pewne – aktorów dobrano mądrze. Timothee Chalamet sprawdził się jako ponury i wyobcowany Paul Atryda, a Oscar Isaac całkiem nieźle oddał dostojność i melancholijność jego ojca, księcia Leto.

Ale show kradnie Rebecca Ferguson jako matka Paula, Jessica. Szwedzka aktorka z dużą wiarygodnością zagrała postać rozdartą emocjonalnie. Musi zmagać się z ciężarem, że jej syn może być tym, na którego długo oczekiwano.

Rebecca Ferguson wypadła znakomicie w roli Lady Jessiki
Rebecca Ferguson wypadła znakomicie w roli Lady Jessiki © fot. mat. pras.

W przypadku innych znanych aktorów, jak Jasona Momoa, Stellan Skarsgard (ukryty pod toną charakteryzacji) czy Javier Bardem, którzy mieli stricte drugoplanowe role, można powiedzieć jedynie tyle, że wykonali swoją robotę, jak należy.

Pewnym problemem z "Diuną" jest fakt, że pozostawia niedosyt. Kończy się akurat w momencie, gdy akcja rozkręca się na całego. Taki cliffhanger rodem z seriali. Ruch studia Warner Bros. jest oczywiście zrozumiały. W końcu w Hollywood od dawna panuje przekonanie, że dziś warto tylko kręcić takie rzeczy, które można traktować jak franczyzy. Szkoda tylko, że kontynuacja historii będzie zależna od wyniku w box office i byłaby to ogromna strata, gdyby Villeneuve nie mógł nakręcić drugiej części.

Jestem przekonany, że "Diuna" nie spodoba się wszystkim. Widziałem już w wielu miejscach narzekania, że nic się w niej nie dzieje. Osoby spodziewające się nadmiaru atrakcji w stylu "Gwiezdnych wojen" czy filmów Marvela raczej nie znajdą tu nic dla siebie. Albo mogą się męczyć. Nie zmienia to faktu, że film wygląda niesamowicie i jest czymś, co koniecznie trzeba zobaczyć w kinie. A że Villeneuve’owi udało się z grubsza przenieść wymagający materiał źródłowy na taśmę filmową, uznaję za niemały cud.

8/10

"Diunę" można oglądać w polskich kinach od 22 października.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (484)