Nawet najlepiej zabezpieczony metal ulegnie w końcu korozji. Margaret Thatcher, pierwsza dama brytyjskiej polityki nie ugięła się przed protestami związków zawodowych ani przed terrorem IRA. Żelazną ręką wprowadzała reformy, gwiżdżąc na publiczną dezaprobatę. Uzbrojona w przenikliwą inteligencję, życiowe doświadczenie, pancerną fryzurę i nieodłączną torebkę, w czasie, gdy była u władzy, nie bała się niczego. Phyllida Lloyd pokazuje ją z opuszczoną gardą, w nierównej walce z przeciwnikiem z góry mianowanym zwycięzcą – starością.
“Żelazna dama” to film dziejący się w świecie polityki, ale daleko mu do politycznego manifestu. To raczej dramat obyczajowy, a w pewnym sensie wariacja na temat formuły monodramu. Wszystko bowiem osnute jest wokół jednej, centralnej postaci; to Thatcher, grana przez zapierającą dech w piersiach Meryl Streep, steruje akcją. Filmowa opowieść składa się z ułamków jej wspomnień, wypieszczonych w pamięci momentów chwały i bolesnych porażek. Te zdekompletowane elementy układanki mozolnie usiłuje składać w spójną całość kobieta, która niegdyś była na językach całego świata. Teraz, pożerana bezgłośnie przez demencję, coraz bardziej zatapia się w świecie złudzeń i iluzji, a rzeczywistość zaczyna być dla niej za trudna. Tym bardziej, odkąd nie ma przy niej ukochanego męża (Jim Broadbent)
. Ich niezwykle symbiotyczna relacja, zakończona nagle śmiercią Denisa jest w filmie portretowana
troszkę jak gwarancja poczytalności Żelaznej Damy. W pędzącym z prędkością światła, interesownym świecie politycznej retoryki to wsparcie wiernie trwającego przy jej boku męża dawało jej poczucie bezpieczeństwa, wlewało w kolejne dni sens.
Lloyd dała Streep scenę, a ta wypełniła ją doskonałością po brzegi. Oglądanie jak równie wiarygodnie portretuje realną postać, wciela się jednocześnie w kobietę czterdziestoletnią i z trudem poruszającą się osiemdziesięciolatkę, jest niezwykłym doświadczeniem. Dwukrotna zdobywczyni Oscara nie tylko doskonale opanowała właściwą mowę ciała, zapamiętała najdrobniejsze gesty i tiki, ale – co nie jest wcale oczywiste – fantastycznie zgrała się z charakteryzacją. Ani przez chwilę sztucznie postarzona twarz wciąż pięknej Streep nie przypomina maski. Rusza się jej każdy centymetr, pracuje każda zmarszczka, dołeczek.
Jednak genialna główna rola to za mało, by powstał wybitny film. Poza Streep „Żelazna dama” to tylko - albo aż - kawał porządnego, sprawnie zrealizowanego kina. Można odnieść wrażenie, że film nieco zbyt jednostronnie portretuje Thatcher. Dominująca, subiektywna perspektywa narracyjna przesuwa tę opowieść w stronę sagi o czasach minionych i pięknych, tracąc po drodze namacalny dramatyzm i przenikliwość. Tym, którzy znali i podziwiali jedyną kobietę premiera w historii Wysp, filmowe odbrązowienie tego mitu może odświeżyć spojrzenie. Dla tych, którzy o Thatcher jeszcze się w gimnazjum nie uczyli (albo przespali zajęcia) to niepowtarzalna okazja by obserwować proces kreowania – a częściowo także upadek – jednej z bardziej niezwykłych legend współczesnego świata.