''Strażnicy marzeń'' - wywiad z reżyserem, Peterem Ramsayem
Z *Peterem Ramsayem, reżyserem "Strażników marzeń" spotkaliśmy się podczas festiwalu w Cannes. Twórca chętnie opowiadał o swoim projekcie, w który włożył wiele serca i czasu. To poświęcenie doskonale widać na ekranie - efekt jego pracy jest zachwycający. W oryginalnej wersji językowej w filmie występują m.in. Alec Baldwin (Nord), Chris Pine (Jack Mróz) i Isla Fisher (Zębowa wróżka). Rozmowy z nimi – już wkrótce!*
04.01.2013 16:37
W *"Strażnikach marzeń" obserwujemy m.in. perypetie Norda, czyli Świętego Mikołaja, Zębowej Wróżki czy Zająca Wielkanocnego. Ale sposób, w jaki przedstawia Pan swoje postaci daleki jest od utartego stereotypu. Skąd taka koncepcja?*
Chcieliśmy, aby pierwsze spotkanie widza z naszymi postaciami miało w sobie element zaskoczenia. Dlatego Nord, czyli Święty Mikołaj, ma tatuaże i nosi gruby łańcuch na szyi. Za to Zając Wielkanocny ma w oryginale australijski akcent, a do tego coś z kowboja. Właściwie to przypomina Clinta Eastwooda!
Czy wybór Aleca Baldwina do roli Norda był od początku oczywisty?
Najpierw myśleliśmy o obsadzeniu Aleca w roli Mroka. Ale postać Mikołaja w naszym filmie ma w sobie pewną dwoistość: Nord jest szorstkim gościem, który w swojej wielkiej piersi skrywa łagodne, ciepłe serce. Nord jest bardziej Dziadkiem Mrozem niż Mikołajem, ma wschodnie korzenie i mówi z rosyjskim akcentem, brzmi trochę jak potomek Kozaków. Alec idealnie się nadawał do tej roli – jest trochę szalony, nieprzewidywalny, ale i zabawny, niekiedy figlarny. Ma talent do akcentów i świetny głos. Często podczas nagrań czytał swoje kwestie na wiele różnych sposobów, co było dla nas inspirujące i ekscytujące. Poza tym jest niesamowicie inteligentny. Spokojnie mógłby reżyserować filmy sam.
Obsadzić Jude'a Law w roli czarnego charakteru - to dość niespodziewana decyzja.
Ta postać także nie jest jednowymiarowa. Mrok jest inteligentny, ma w sobie coś uwodzicielskiego. Jest przebiegły, potrafi wywoływać strach używając racjonalnych argumentów, poruszając nasze najgłębsze lęki. Chcieliśmy, by widz był w stanie choć trochę go polubić. Kiedy Jude po raz pierwszy przyszedł na próbę, szybko stało się dla nas jasne, że to właściwa osoba na właściwym miejscu.
A inne wybory castingowe? Jak się sprawdziły?
Na przykład Chris Pine jest aktorem pracującym według Metody. To co robi, to jak to robi, jest dla niego wyjątkowo ważne. Było mu chyba trudniej niż pozostałym, bo jest perfekcjonistą. Ciągle chciał powtarzać sceny. Ale na pewno podobała mu się atmosfera wolności panująca na planie. Oczywiście dałem aktorom bazę do pracy – opowiedziałem o postaciach, ich charakterze, priorytetach. Ale to, jak dalej zinterpretują swoją postać, było wyłącznie ich decyzją.
Jak ocenia Pan efekt 3D, który udało się Wam osiągnąć?
3D to skomplikowany temat, wynik takiej pracy może mieć zróżnicowaną wartość. Niektóre filmy są wtłaczane w tę formułę dopiero na etapie postprodukcji, inne w niej realizowane. My od początku rysowaliśmy film z myślą o niej. Mieliśmy nawet oś, co nazywa się „scenariusz 3D” - to taka specjalna tabelka, która określa, jak głęboko w danej scenie ma sięgać efekt, co musi być sensownie połączone z jej emocjonalnym przesłaniem. To narzędzie usprawniające opowiadanie historii. 3D nie było dla nas efekciarskim chwytem, a narzędziem, które naprawdę pozwoli przenieść widza w inną rzeczywistość.
Producentem wykonawczym był Guillermo del Toro. Jak jego obecność wpłynęła na Wasza pracę?
Guillermo dołączył do tego projektu mniej więcej po roku od jego rozpoczęcia. Wtedy też nawiązał współpracę z Dreamworks, gdzie rozwija obecnie kilka swoich planów. "Strażnicy..." od razu przypadli mu do gustu. Pomagał nam przy konstruowaniu scenariusza, który wymagał przeformułowania, miał milion pomysłów. Nowe interpretacje dobrze znanych wątków to przecież jego specjalność.
Ten film różni się od stereotypowych bajek dla dzieci. Nie traktuje małych odbiorców jak troszkę głupszych dorosłym, raczej oddaje hołd ich złożonej wyobraźni. Czy miał Pan jakieś punkty odniesienia, inspiracje, tworząc właśnie taką wizję?
Oczywiście podstawowym punktem wyjścia były książki Billa Joyce'a. Ale na pewno znaczenie miały także filmowe odniesienia, które nosiłem w sercu. Nord wzorowany jest w pewnym sensie na postaci, którą Anthony Quinn gra w „Lawrence z Arabii”, ma w sobie też coś tez z Orsona Wellesa – podobną energię, dwoisty charakter. Ważne były dla mnie klasyczne bajki, baśnie i legendy. Bill jest także rysownikiem, ilustruje woje książki, a jego rysunki mają w sobie coś „vintage”, coś wiktoriańskiego z ducha. Dlatego tworząc ten film pamiętałem także o pracach Arthura Rackhama czy N.C. Wyetha, wielkich ilustratorów nurtu fantasy.
Może dlatego podczas seansu na myśl przyszło mi porównanie z „Labiryntem Fauna”?
Cieszy mnie to skojarzenie. "Strażnicy..." mają w sobie pewną dozę mroku. To film o dzieciństwie, ale nie tylko dla dzieci. Staraliśmy się mieć do tych animowanych postaci równie poważne podejście, jakie mielibyśmy do ludzi z krwi i kości. Zamiast tylko się bawić narysowanymi ludkami, chcieliśmy dać widzowi szansę utożsamić się z naszymi bohaterami. W tym celu musieliśmy wlać w nie prawdziwe emocje, wyznaczyć im jakiś cel. Odbyliśmy wiele poważnych rozmów, zastanawiając się, co znaczyłoby stracić wiarę w sens świata, co stałoby się, gdyby w dziecięcym świecie zabrakło wartości, które chronią Strażnicy. Zauważenie tej strony rzeczywistości pozwoliło zawrzeć w filmie świat wielowymiarowy, umożliwiło nie skazywanie go na przewidywalną, bajkowa słodycz.
Nie baliście się, że przekroczycie pewną granicę i że film przestanie być odpowiedni dla młodszej widowni?
Ustalenie, jaka dawka mroku jest adekwatna, to bardzo trudne zadanie. Ale staraliśmy się pamiętać o filmach, którym ta sztuka się udała – jak „Czarnoksiężnik z Krainy Oz”. Jest w nim wiele obrazków, które byłyby w stanie wystraszyć kilkuletnie dziecko, ale mimo to film stał się klasykiem. Nie wydaje mi się, by w "Strażnikach..." były momenty naprawdę przerażające. Niektóre senne wizje Mroka sprawiają, że widzowi udziela się wrażenie zagrożenia, ale z drugiej strony jest w nich coś uwodzicielskiego, jakieś mroczne piękno. Nigdy nie chodziło nam o szokowanie czy strasznie odbiorcy, a o wplecenie go w tę historię, uczynienie z niego dodatkowej postaci z odrębnym profilem emocjonalnym.
Jak młodych widzów widziałby Pan na tym seansie?
Mam nadzieję, że film nadaje się dla wszystkich, także tych jeszcze w łonie matki [śmieje się]. A na serio: to już kwestia osobistych decyzji. Swoje dzieci zabrałbym na ten film, jeśli miałyby skończone pięć, sześć lat. Nie doceniamy naszych dzieci. One doskonale wiedza, że świat nie składa się tylko z jasnych momentów. Fascynuje je wszystko, czego nie rozumieją i zgłębiają to tak długo, aż poszczególne fragmenty układanki zaczną do siebie pasować.