Timothee Chalamet: nie chcę wyskakiwać ludziom z lodówki
- Dawniej ludzie zażywali niezanieczyszczony chemikaliami towar. (...) Dzisiaj większym problemem niż heroina jest Fentanyl, bardzo silny lek, który łatwo przedawkować - Timothee Chalamet, jeden z kandydatów do tegorocznego Oscara, opowiada o przygotowaniach do roli w filmie "Mój piękny syn".
Yola Czaderska-Hayek: Gratuluję nominacji do Złotego Globu za rolę w "Moim pięknym synu". Zabiegałeś o udział w tym filmie, czy od razu dostałeś propozycję?
Timothée Chalamet: Z tego, co wiem, poszukiwania kandydata do roli Nicka trwały dość długo. To był skomplikowany, wieloetapowy proces. Musiałem odbyć trzy albo cztery przesłuchania, zanim w ogóle dopuszczono mnie do próbnych scen ze Steve’em Carellem. Mało który aktor lubi chodzić na castingi, każdy woli, gdy to do niego dzwonią. Więc na pewno nie było łatwo. Ale z drugiej strony, kiedy już się uda, człowiek ma poczucie, że na to zapracował.
Dla mnie ta rola była podwójnie trudna, ponieważ dotyczy nie tylko uzależnienia, ale także skłoniła mnie do zastanowienia się, co to właściwie znaczy być czyimś synem. Sam mam wspaniałych rodziców i myślę, że spotkało mnie ogromne szczęście, ale bohater, którego miałem zagrać, też miał dom, rodzinę, a mimo to wpadł w uzależnienie, które zmieniło wszystkie jego relacje z najbliższymi. Trudno mi wypowiadać się za kogoś innego, ale wiem, że Steve, który gra mojego ojca, wspominał, że podczas zdjęć też cały czas myślał o swoich bliskich i o tym, jak zachowałby się, gdyby to jego dzieci okazały się uzależnione.
Zastanawiałeś się, czemu Nick uzależnił się od narkotyków?
Dobre pytanie. Myślę, że nasz film przynajmniej w części próbuje pokazać, że uzależnienie to choroba, która może dopaść każdego, niezależnie od wieku, pochodzenia czy płci. Wydaje mi się, że każdy z nas zna lub znał z własnego otoczenia kogoś, kto wpadł w nałóg. Zwłaszcza teraz, gdy w Ameryce mówi się o prawdziwej pladze uzależnień.
Co do Nicka, obawiam się, że nie dam ci dokładnej odpowiedzi. Jasne, można próbować wskazać jakąś konkretną przyczynę, dla której sięgnął po narkotyki, ale równie dobrze na jego miejscu mógłby znaleźć się każdy. A co mi się wydaje wyjątkowo ważne, nasz film pokazuje, że odwyk nie oznacza wyzdrowienia. Człowiek uzależniony musi na każdym kroku zachować czujność i dyscyplinę, jeśli nie chce wrócić do nałogu. To ciężka, skomplikowana choroba, nad którą do tej pory głowią się lekarze. I naprawdę dotknąć może każdego. Dlatego w filmie nie staramy się nikogo osądzać, pokazujemy po prostu, co się wydarzyło.
Ty również zetknąłeś się z problemem uzależnienia we własnym środowisku, czy temat znasz jedynie z mediów?
Jako człowiek, który dorastał w Nowym Jorku, w samym sercu "Hell's Kitchen", naoglądałem się sporo. Widziałem ludzi, którzy eksperymentowali z różnymi środkami, a potem wpadali w kanał, z którego nie umieli się wydostać. Nie chcę się za bardzo wymądrzać na ten temat, bo niewiele w sumie wiem, ale wydaje mi się, że dzisiaj jest nawet gorzej niż w latach 70., kiedy narkotyki na dobre pojawiły się w Ameryce.
Dawniej ludzie zażywali czysty, niezanieczyszczony różnymi chemikaliami towar. Dopiero potem pojawiły się różne mieszanki, z jednej strony tańsze w produkcji, z drugiej dające większego kopa. Dzisiaj większym problemem niż heroina jest Fentanyl, bardzo silny lek, który łatwo przedawkować. Sam na szczęście nigdy nie miałem nic wspólnego z narkotykami - i dzięki Bogu - ale zdaję sobie sprawę, że jest to temat, który w jakimś stopniu dotyka nas wszystkich. Może właśnie dlatego tak bardzo mi zależało, aby nasz film powstał.
W moim zawodzie człowiek marzy o rozmaitych rolach - oczywiście głównie o takich, które przynoszą sławę i popularność, czasem też o takich, które stanowią artystyczne wyzwanie. Ale prawdziwym skarbem są role, które niosą ze sobą jakiś przekaz, które odnoszą się do spraw naprawdę ważnych. I do tej kategorii należy moim zdaniem "Mój piękny syn”. Dla mnie to zaszczyt, że mogłem w tym filmie zagrać.
Filmów o uzależnieniu powstało już całe mnóstwo. Gdy zacząłeś pracę nad "Moim pięknym synem”, nie obawiałeś się popadnięcia w schemat? Rola narkomana niesie ze sobą sporo ograniczeń.
Przez cały czas miałem w głowie mantrę: "Szukaj światła”. Dla mnie to nie jest kolejny film o uzależnieniu, ale opowieść o wychodzeniu z niego. To film, w którym najważniejsze są relacje między członkami rodziny. Czyli coś, z czym każdy może się utożsamić, nawet jeśli nigdy w życiu nie miał styczności z narkotykami. Wszyscy jesteśmy dziećmi swoich rodziców, wszyscy mamy za sobą mniejsze lub większe kryzysy.
Nie chcę, żeby "Mojego pięknego syna” postrzegano tylko poprzez pryzmat uzależnienia. Nie podchodziłem do tej roli z nastawieniem: "Zagram narkomana". To film z pozytywnym przesłaniem, co jest o tyle istotne, że przecież historia Davida i Nicka wydarzyła się naprawdę. Nick nie bierze już od ośmiu lat i choć nie było łatwo, to przecież dzięki wsparciu i miłości ojca stanął na nogi. To prawdziwy cud, że komukolwiek się w ogóle udaje, jeśli uświadomimy sobie, jak silnie uzależniają te wszystkie substancje.
Poznałeś prawdziwego Nicka?
Tak, spotkaliśmy się chyba tydzień przed rozpoczęciem zdjęć. Wiem, że przy kręceniu filmów biograficznych aktorzy zazwyczaj studiują życiorys swoich bohaterów, oglądają zdjęcia, starają się maksymalnie wiernie odtworzyć ich gesty i sposób mówienia.
Przy "Moim pięknym synu" tak nie było. David i Nick dali nam wolną rękę. Nie chodziło im o to, byśmy ze Steve'em Carellem kopiowali ich zachowanie - o wiele bardziej zależało im na tym, byśmy po prostu opowiedzieli własnymi słowami ich historię. Bez upiększania, bez pomijania kłopotliwych wątków. Dotarli z nią do ludzi, którzy być może borykają się z podobnymi problemami. I to zrobiliśmy, a kwestia fizycznego podobieństwa to już drugorzędna sprawa. Pamiętam tylko, że reżyser kazał mi zrzucić dziesięć kilo. Ostatecznie stanęło na ośmiu. Startowałem z poziomu 59 kilo, więc na planie ważyłem tylko 51.
"Mój piękny syn” to anglojęzyczny debiut Felixa Van Groeningena, belgijskiego reżysera. Jak wspominasz współpracę z nim?
Dla mnie reżyserzy są jak superbohaterowie - przy tylu wyzwaniach, z jakimi muszą sobie poradzić naraz, na pewno nie mogą być zwyczajnymi ludźmi. Każdy ma jakąś charakterystyczną supermoc. Na przykład Luca Guadagnino [twórca filmu "Tamte dni, tamte noce" - Y. Cz.-H.] doskonale kreuje zmysłową atmosferę. No, może niekoniecznie widać to w "Suspirii"... (śmiech).
Z kolei mocą Christophera Nolana jest rozmach jego filmów. A supermoc Felixa to intymność. Nie wiem, czy widziałaś jego wcześniejszą produkcję, "W kręgu miłości" - wstrząsająca rzecz. Człowiek ma wrażenie, jakby nieproszony zaglądał do domu bohaterów, poznawał ich najintymniejsze sekrety i podglądał ich w sytuacjach, do których w ogóle nie powinien mieć dostępu. Czasami to jest aż krępujące. Felix nie posługuje się tymi efektownymi, szerokimi ujęciami z lotu ptaka, jakie znamy z hollywoodzkich filmów. Trzyma kamerę blisko postaci. Dzięki temu widzowie też mają poczucie, że są blisko nich.
Jestem mu bardzo wdzięczny, że dał mi tę rolę, zwłaszcza że ubiegało się o nią wielu aktorów z nazwiskami. A ja wtedy nie miałem jeszcze nic. Dosłownie błagałem go na kolanach.
Naprawdę?
Tak! Po raz pierwszy spotkaliśmy się w jednej z kafejek w wytwórni - to bardzo podobne miejsce do tego, jakie widać w "La La Land". Rozłożyłem na stole moje notatki na temat roli, po czym padłem przed nim na kolana i błagałem: "Proszę, proszę, proszę, daj mi zagrać!". Tak było.
Teraz sam powoli stajesz się aktorem z nazwiskiem. O ile wiem, przed tobą kolejne główne role?
Tak, ostatnio zagrałem Henryka V - jak nietrudno się domyślić, w adaptacji Szekspira. Oczywiście wiem, że przenoszono ten dramat na ekran już parę razy, czy to z udziałem Kennetha Branagha, czy sir Laurence'a Oliviera. Dla mnie to wyjątkowo ciekawy projekt choćby z tego powodu, że skrajnie różni się od tego, co kręciłem dotychczas. Fajnie tak nagle zmienić skórę, w moim zawodzie to bardzo potrzebne. Poza tym trochę się czuję, jakbym wrócił do szkoły aktorskiej na zajęcia z dramatu. Z jednej strony to coś nowego, a z drugiej jest całkiem swojsko. Kręciliśmy na Węgrzech. Piękne widoki, tylko czasami na planie trzeba było upaprać się w błocie.
Zagrasz też u Denisa Villeneuve, w nowej adaptacji "Diuny". To twój pierwszy wysokobudżetowy film, jeśli nie liczyć roli w "Interstellar".
Zawsze sobie powtarzałem: Jeżeli masz nakręcić wysokobudżetowy film, to zrób to z dobrym reżyserem. Pamiętam, że jakieś dwa lata temu przeczytałem w Internecie, że Denis chce przenieść na ekran "Diunę". Taki reżyser, taki tytuł to dla mnie idealna kombinacja, dosłownie projekt marzeń. Wkrótce potem, na którejś ceremonii wręczenia nagród poznałem Denisa osobiście, ale nie chciałem go zniechęcić nadmiernym entuzjazmem, więc nawet nie miałem odwagi, żeby napomknąć o "Diunie". Później dowiedziałem się, że poszukują odtwórcy głównej roli, ale najwyraźniej chodziło o kogoś sporo młodszego ode mnie, więc się nie wychylałem.
A po jakimś czasie znów się spotkaliśmy. Temat wypłynął, Denis powiedział: "Teraz nie mogę o tym rozmawiać, ale niedługo będę na festiwalu w Cannes. Jeśli tam wpadniesz, to wtedy pogadamy". Tak się stało. Denis powiedział: "Widziałem 'Tamte dni, tamte noce'. Byłeś świetny". Dodał: "Widziałem 'Mojego pięknego syna'. Tam też byłeś świetny" - okazało się, że ktoś podsunął mu przeglądówkę z filmem. Spytał: "Co teraz robisz?". Ja na to: "Gram Henryka V". A on: "Aha. No trudno". (śmiech) A najlepsze, że wtedy jeszcze nawet nie zaczęły się zdjęcia! Aż mi się głupio zrobiło. Mam nadzieję, że ten film przynajmniej będzie nadawał się do oglądania...
Zapamiętałem z tej rozmowy takie wrażenie, jakbyśmy nadawali na zupełnie innych falach. Bo tak naprawdę to Denis Villeneuve pytał mnie, czy może miałbym ochotę zagrać w jego filmie. Więc jednak marzenia się spełniają! Za pół roku znów wybieram się do Budapesztu na zdjęcia. Już nie mogę się doczekać.
Skoro już wybiegamy w przyszłość, jaki masz pomysł na to, by pokierować swoją karierą? Gdzie się widzisz na przykład za dziesięć lat?
Dużo o tym myślę. Na pewno nie chcę skupiać się wyłącznie na pracy, bo chcę też normalnie żyć i mieć trochę czasu dla siebie. Nie chciałbym, żeby moja twarz zbyt szybko się opatrzyła - to chyba Denzel Washington powiedział kiedyś: "Jeśli widać cię wszędzie, to nie patrzy na ciebie nikt". Zapadła mi w pamięć ta sentencja, dlatego dbam o to, żeby nie wyskakiwać z każdej lodówki. Ograniczyłem nawet swoją obecność w Internecie, rzadko udzielam się w mediach społecznościowych.
Zdaję sobie sprawę, że stąpam po bardzo niepewnym gruncie, a w Hollywood pełno jest opowieści o młodych, obiecujących aktorach, którzy mieli przed sobą wspaniałą karierę, ale w jakimś momencie powinęła im się noga. Dlatego mam nadzieję, że za dziesięć lat sam nie stanę się bohaterem jednej z takich historii. Liczę na to, że spotkamy się po tym czasie i będziesz mogła z dumą powiedzieć: "Wiedziałam, że ci się uda!". A na razie jestem ostrożny.