Magazyn WP FilmBradley Cooper o współpracy z Lady Gagą: Zaczęliśmy śpiewać. To była magiczna chwila

Bradley Cooper o współpracy z Lady Gagą: Zaczęliśmy śpiewać. To była magiczna chwila

Co łączy syna legendy country, koncert Metalliki i Lady Gagę? Z okazji polskiej premiery "Narodzin gwiazdy" Yola Czaderska-Hayek rozmawia z Bradleyem Cooperem. Jego reżyserski debiut jest już wymieniany jako pewniak przyszłorocznych Oscarów.

Bradley Cooper o współpracy z Lady Gagą: Zaczęliśmy śpiewać. To była magiczna chwila
Źródło zdjęć: © WP.PL
Yola Czaderska-Hayek

29.11.2018 | aktual.: 01.04.2019 13:17

Yola Czaderska-Hayek: Gratuluję ci podwójnego sukcesu! Film "Narodziny gwiazdy" to Twój triumf nie tylko aktorski, ale i reżyserski. Co skłoniło cię, by stanąć po drugiej stronie kamery i dlaczego zdecydowałeś się akurat na tę produkcję?

Bradley Cooper: Zawsze marzyłem, aby zagrać muzyka. Sam nie wiem, gdzieś to od zawsze we mnie tkwiło. No i uwielbiam historie o miłości. Zwłaszcza o trudnych związkach, pokazane w realistyczny sposób. To dwa najważniejsze powody.

A co do reżyserii: kusiło mnie to od dawna. Wiedziałem, że prędzej czy później nadejdzie ten moment, kiedy stanę za kamerą. Ale zależało mi na tym, by był to film, dzięki któremu naprawdę chcę coś widzom przekazać. To nie mógł być pierwszy lepszy projekt. Wielokrotnie oferowano mi szansę, by zabawić się w reżysera, czy to przy krótkim metrażu, czy może odcinek w jakimś serialu, ale w ogóle nie byłem tym zainteresowany. Chciałem, by to była historia, z którą mogę się utożsamić, z którą coś mnie łączy. I tak było w przypadku "Narodzin gwiazdy".

Zdaję sobie sprawę z braku doświadczenia, ale na szczęście miałem okazję zetknąć się z wieloma znakomitymi reżyserami, od których wiele się nauczyłem. David O. Russell, Clint Eastwood, Todd Phillips… Bardzo dużo dały mi rozmowy z nimi. David pozwolił mi na udział w montażu, Clint – oczywiście przy "Snajperze" – przekazał mi parę bezcennych rad.

W pewnym momencie zorientowałem się, że zegar tyka. Miałem 41 lat [obecnie aktor ma 43 lata – Y. Cz.-H.] i dotarło do mnie, że jeśli mam spełnić swoje marzenie o reżyserii, to już najwyższa pora. Na szczęście producenci z Warner Bros uwierzyli we mnie i dali mi zielone światło. Miałem z ich strony pełne wsparcie i jeżeli cokolwiek jest z tym filmem nie tak, to jest to wyłącznie moja wina, a nie ich. To ja podejmowałem na planie wszystkie decyzje. Odpowiedzialność spada na mnie.

Jestem pełna podziwu dla ryzyka, jakie podjąłeś. Ten film wyrwał ci kilka lat z życiorysu.

Nie bez powodu tak rzadko było mnie widać na ekranie. Przez ostatni czas grałem głównie głosem, jak choćby w "Strażnikach Galaktyki". Tego typu role są znacznie mniej czasochłonne. Wiesz kiedy po raz ostatni grałem na poważnie? 8 sierpnia 2015 r.! To był mój ostatni występ na scenie, w "Człowieku słoniu" w Londynie.

Wiele osób ostrzegało mnie, że "Narodziny gwiazdy" to zbyt wielkie ryzyko. Że niepotrzebnie stawiam wszystko na jedną kartę. Ale czasem bywa tak, że to nie ty wybierasz film, ale film wybiera ciebie. Nie mogłem przestać o nim myśleć. Bez przerwy odgrywałem w wyobraźni poszczególne sceny, wiedziałem, jak wszystko ma wyglądać na ekranie… Po prostu miałem pewność, że muszę to nakręcić.

Nie obawiałeś się porównań z poprzednimi wersjami? Powstały bodajże trzy.

Oczywiście, choć zależało mi na tym, by mój film stanowił historię, której nie trzeba z niczym porównywać. Dla fanów poprzednich wersji umieściliśmy kilka drobnych nawiązań. Kto będzie chciał, ten może ich poszukać.

Powiedziałeś, że zawsze chciałeś zagrać muzyka. Problem w tym, że sama chęć nie wystarczy, trzeba jeszcze wypaść wiarygodnie. Jaki miałeś pomysł na tę rolę?

Jakieś 7 lat temu wybrałem się na koncert Metalliki. I miałem to szczęście, że wpuścili mnie na scenę, pozwolili nawet usiąść za perkusją. Nie zapomnę tego wrażenia nigdy. Pomyślałem wtedy, że w większości filmów koncerty pokazuje się głównie z perspektywy widowni. A przecież wykonawca widzi swój występ zupełnie inaczej. I to mi podsunęło pomysł: pokazać koncert oczami artysty, nie schodzić ze sceny, być tam razem z nim.

To oczywiście stworzyło problem podczas kręcenia "Narodzin gwiazdy", ponieważ skoro kamera była blisko nas na scenie, to nie do pomyślenia było, byśmy śpiewali z playbacku. Nie można wtedy udawać, ten fałsz będzie od razu widać na ekranie. To dotyczyło zwłaszcza mnie, ponieważ musiałem wypaść wiarygodnie jako muzyk. Nie wyobrażałem sobie, że pojawiam się na ekranie, nie mając pojęcia o tym, jak wydać z siebie głos. Musiałem znaleźć w sobie odwagę, by jednak zaśpiewać naprawdę. I bardzo jestem wdzięczny mojej filmowej partnerce, że jak nikt inny dodała mi pewności siebie. To dzięki niej dałem w końcu radę.

Wiadomość, że w twoim filmie zagra Lady Gaga, wywołała sporą sensację. Jak to się stało, że wybrałeś właśnie ją? Z tego, co wiem, wiele artystek było chętnych do udziału. Mówiło się o Shakirze, Beyoncé, Jennifer Lopez… Czym się kierowałeś?

Dobre pytanie. Któregoś razu byłem na imprezie charytatywnej na rzecz osób chorych na raka. Spotkanie dobiegało końca, nie zanosiło się już na fajerwerki… I nagle na scenie pojawiła się Lady Gaga. Zaśpiewała przeróbkę "La Vie En Rose" i wbiła mnie w podłogę. Następnego dnia zadzwoniłem do jej agentki z prośbą o spotkanie, bo nawet nie wiedziałem, jak ona wygląda naprawdę, bez tej całej charakteryzacji. Poważnie, nie miałem pojęcia, kim jest Lady Gaga! Umówiliśmy się u niej w domu i – pamiętam to jak dziś – dopiero wtedy zobaczyłem jej oczy. Jakie ona ma wspaniałe oczy! Są takie twarze, które są wprost stworzone do filmowania: Sam Elliott, Dave Chappelle… Ona jest bez wątpienia jedną z takich właśnie osób.

Dogadaliśmy się w jakieś 5 minut. Sam nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, ale powiedziałem coś takiego: "Słuchaj, jeżeli ten projekt ma wypalić, to musimy zaśpiewać coś razem. Znasz taką folkową piosenkę Midnight Special?". Nie znała. Ja na to: "Nie szkodzi, możemy przećwiczyć ją przy fortepianie" – bo miała fortepian w salonie. Usiedliśmy przy klawiaturze, zaczęliśmy śpiewać… To była magiczna chwila. I wtedy wiedziałem. Poszedłem do biura Warner Bros i powiedziałem: "To musi być ona". Oczywiście od tego momentu do ostatecznej decyzji musiało upłynąć trochę czasu. Trzeba było nakręcić u niej w domu próbną scenę, żeby film mógł dostać zielone światło. Ale ja nie miałem wątpliwości.

Mam wrażenie, że dzięki temu filmowi ponownie odkryłeś ją dla świata. Pokazałeś na ekranie zupełnie inne jej oblicze. To nie jest Lady Gaga, jaką znamy.

Chciałbym podkreślić, że dla mnie to nie jest Lady Gaga, ale Stefani, bo tak się naprawdę nazywa. Stefani Germanotta. To niezwykła osoba, wyjątkowo inteligentna, a do tego obdarzona przez Boga wspaniałym głosem. Za każdym razem, gdy kręciliśmy piosenki w "Narodzinach gwiazdy", wszyscy na planie zamierali z podziwu. Okazała się znacznie lepszą artystką niż to sobie wyobrażałem. A jednocześnie jest wyjątkowo otwarta i przyjazna. Uwielbiam ją, nic na to nie poradzę. Do tego łączą nas włoskie geny… Naprawdę miałem sporo szczęścia, bo kto mógł przypuszczać, że tak świetnie nam się ułoży współpraca?

Jak opisałbyś muzykę w swoim filmie? Niby to rock, ale słychać też pewne elementy country.

To prawda. Trudno tę muzykę przypisać do jakiegoś konkretnego gatunku, sam nie wiem, jak miałbym ją opisać. Kiedy dobieraliśmy ścieżkę dźwiękową do filmu, pojawiały się co chwila nowe pomysły. W pewnym momencie trzeba było przestać, bo po prostu nie było już więcej czasu, zaczynały się zdjęcia. Ale gdybyśmy mieli jeszcze jakieś pół roku – kto wie, może skręcilibyśmy w stronę metalu? Wcale takiej możliwości nie wykluczam.

Masz własny styl gry na gitarze?

Nie do końca. To znaczy, w filmie rzeczywiście to ja gram na gitarze, ale wzorowałem się na stylu Lucasa Nelsona, który jak dla mnie gra fantastycznie. On strasznie szarpie te struny, jakby chciał pobić tę gitarę. I to mi się bardzo spodobało, bo nie chciałem, by mój bohater był zbyt delikatny w ruchach. Pamiętam, że Lucasa zobaczyłem po raz pierwszy na jakimś koncercie, kiedy grał z Neilem Youngiem. I przyłapałem się na tym, że zamiast na Neila, patrzyłem cały czas na tego chłopaka i zastanawiałem się, kim on jest i skąd się wziął. I potem spotkałem się z nim, opowiedziałem mu o filmie, no i tak się jakoś potoczyło, że od prób muzycznych przeszliśmy do kręcenia zdjęć. Jego zespół został na ekranie moim zespołem. A wszystko zaczęło się od tego, że zobaczyłem chłopaka na scenie. Lucas Nelson, syn legendarnego Williego Nelsona. Genialny muzyk.

Myślisz teraz o karierze piosenkarza?

Nie, teraz już nie śpiewam. Cieszę się, że dzięki temu filmowi nauczyłem się mnóstwa rzeczy o tym, jak wygląda przygotowanie koncertu: jak przebiegają próby, gdzie podpina się wzmacniacze… Teraz mogę innym okiem patrzeć na występy na żywo. A na razie rozglądam się za jakimś innym projektem. Ten, jak sama stwierdziłaś, wyrwał mi z życia ładnych parę lat. Potrzebne mi teraz jakieś inne wyzwanie, równie angażujące.

Zawsze fascynują mnie reżyserzy, którzy obsadzają samych siebie w głównej roli. Kiedy miałeś czas, żeby przejrzeć nakręcony materiał? W nocy, kiedy wszyscy kładli się spać? Jak wytrzymałeś przez 42 dni zdjęciowe?

To było absolutne wariactwo. Nie umiem tego inaczej opisać. Ale z drugiej strony nie było aż tak tragicznie – codziennie udawało mi się wykroić jakieś 5 godzin na sen. Na pociechę mogę powiedzieć, że Jackson, czyli bohater, którego grałem, z założenia wyglądał na mocno zmarnowanego, więc przynajmniej zaoszczędziłem na charakteryzacji.

Z filmu jednoznacznie wynika, że za sławę i popularność trzeba zapłacić wysoką cenę. Tobie sława nie przeszkadza?

Nie, nie myślę w ten sposób. Wydaje mi się, że moje życie wygląda całkiem normalnie. Mam pracę jak wszyscy inni. Jedyne chwile, gdy cokolwiek odbiega od normalności, to takie, jak ta, gdy spotykam się z dziennikarzami. Czasami jeszcze kamery idą w ruch i to bywa naprawdę krępujące… Ale niezależnie od tego, z jakimi szajbusami muszę rozmawiać – bez urazy, to oczywiście nie było do ciebie – to i tak nie zmienia mojego podejścia. Bardzo lubię swój zawód, dzięki niemu miałem okazję poznać niesamowitych ludzi. Nigdy nawet nie przyszła mi do głowy myśl: "Po co mi to wszystko, lepiej gdybym wcale nie był sławny".

Skoro za pierwszym razem ci się udało, masz teraz w planach jakieś kolejne projekty reżyserskie?

Powiem ci tak: mam za sobą doświadczenie, dzięki któremu poczułem się całkowicie spełniony jako artysta. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy z taką intensywnością. Mimo że w przeszłości brałem udział w wielu ciekawych, dających satysfakcję filmach. Teraz chciałbym trochę odpocząć, ale jeśli znów przyjdzie okazja, to czemu nie? Czas pokaże.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (14)