Tom Hanks: ''Aktorstwo jest jak maraton, który trzeba przebiec sprintem'' [WYWIAD]
14 października do polskich kin weszło „Inferno”, czyli kolejny film z Tomem Hanksem w roli Roberta Langdona. Profesor historii ze smykałką do ratowania świata znany z powieści Dana Browna gościł już na ekranach dwukrotnie i w obu przypadkach za sprawą reżysera Rona Howarda. W rozmowie z naszą amerykańską korespondentką Yolą Czaderską-Hayek aktor opowiada, jakie miał podejście do zagrania w „Inferno”, kiedy przydaje się status gwiazdy Hollywood i dlaczego był gotów udzielić ślubu przypadkowej parze spotkanej w parku?
Yola Czaderska-Hayek: Już po raz trzeci, po „Kodzie da Vinci” oraz „Aniołach i demonach”, wcielasz się w Roberta Langdona, bohatera powieści Dana Browna. Zatęskniłeś za tą postacią?
Tom Hanks: Trochę tak. Dla mnie jako aktora niezwykle ważne jest to, że Ron Howard i ja kręcimy adaptacje książek Dana Browna wyłącznie dlatego, że mamy na to ochotę. Nie jesteśmy do tego zobligowani, żaden kontrakt nas do tego nie zmusza. Nie robimy tych filmów na siłę, nie odcinamy kuponów od poprzednich części. Każda ekranizacja to dla nas odrębna całość i zupełnie nowe, świeże wyzwanie. Na dodatek w „Inferno” odchodzimy trochę od formuły, do której zdążyli już się przyzwyczaić widzowie. Robert Langdon ma do rozwiązania nie tylko zagadkę sprzed paru stuleci, ale musi także odkryć, co się z nim działo przez ostatnie kilka dni i dlaczego ktoś próbuje go zabić. Ma także do czynienia z zagrożeniem zupełnie nowego typu. Dla mnie to duży plus tej historii, dzięki czemu z wielką przyjemnością raz jeszcze zagrałem naukowca z Harvardu. No i przyznam szczerze, dla mnie „Inferno” to najlepsza adaptacja z tych, które do tej pory zrobiliśmy.
Skąd twoim zdaniem bierze się tak wielka popularność książek Dana Browna?
Dan Brown nie boi się stawiać czytelnikom trudnych pytań. Podsuwa im do przemyślenia istotne, głębokie tematy. W „Kodzie Leonarda da Vinci” była to kwestia boskości Jezusa. W „Aniołach i demonach” – konfrontacja między nauką i dziełem stworzenia, niepokój, czy za sprawą osiągnięć technologii człowiek może stać się równy Bogu. „Inferno” z kolei stawia odbiorcę przed problemem, który już wkrótce może dotyczyć nas wszystkich: jak przygotować się na nieuchronne przeludnienie naszej planety? Niedługo będzie nas na świecie po prostu za dużo. Nie wystarczy wody, nie wystarczy żywności, czystego powietrza i przestrzeni do życia. I co dalej? Czy można w jakiś sposób temu zapobiec? Na to pytanie nie ma łatwej odpowiedzi. Dan Brown łączy tego rodzaju rozważania z niesamowicie atrakcyjną fabułą utrzymaną w konwencji pogoni za skarbem. Idziemy za wskazówką, docieramy do następnej, próbujemy ją rozszyfrować, jesteśmy na dobrym tropie, potem okazuje się, że jednak nie, wpadamy na inny ślad i tak dalej. Wydaje mi się, że właśnie z tego połączenia poważnych tematów z rozrywkową, trzymającą w napięciu historią wynika w dużej mierze fenomen powieści Dana Browna.
Wspomniałeś, że każda część waszego cyklu stanowi odrębną całość. Jednak bohater pozostaje ten sam. Czy to znaczy, że za trzecim razem wszedłeś na plan niemal z marszu?
To prawda, Ron i ja zdążyliśmy już dość dobrze poznać Roberta Langdona. Wiemy, co to za człowiek, jakie ma zwyczaje, co lubi, a czego nie znosi. Do pewnego stopnia mieliśmy więc ułatwione zadanie. Tylko że na początku „Inferno” Robert Langdon nie jest całkiem sobą. Budzi się w szpitalu, ma ranę na głowie, nie pamięta, co się zdarzyło. Od tego zacząłem, przygotowując się do filmu – od kwestii czysto medycznych. Musiałem wiedzieć, co dokładnie mu się stało. W powieści wszystko wyjaśnia się jedynie w paru słowach, a ja potrzebowałem konkretnych informacji. Dość długo rozmawialiśmy z Ronem na ten temat. Chodziło o to, by dobrać odpowiednią charakteryzację, wypracować wiarygodny sposób zachowania, mówienia. W dalszej części filmu Langdon stopniowo odzyskuje dawną formę, ale to także nie odbywa się bez przeszkód. Jego umysł i ciało chwilami odmawiają mu posłuszeństwa. Jak to u Dana Browna, wszystko rozgrywa się bardzo szybko, w ciągu zaledwie 24 godzin. Na tym więc się skupiłem – na fizyczności, na zachowaniu mojego bohatera.
Wiem, że do swoich ról przygotowujesz się niezwykle drobiazgowo. Wypracowałeś jakieś wyjątkowe metody na użytek „Inferno”?
Może rozczaruje cię ta odpowiedź, ale nie miałem w zanadrzu żadnych specjalnych trików. Jedyna metoda, jaką stosuję od zawsze, to być w stu procentach gotowym do pracy. W chwili, gdy zgadzam się zagrać w danym filmie, nie zajmuję się niczym innym. Muszę wiedzieć, czego potrzebuje ode mnie reżyser i moim zadaniem jest mu to zapewnić. Nie dzielę ról na łatwiejsze i trudniejsze, do wszystkich podchodzę jednakowo. Często powtarzam, że aktorstwo jest jak maraton, który trzeba przebiec sprintem. Z jednej strony człowiek musi rwać do przodu tak szybko, jak tylko się da, a z drugiej – musi wytrzymać najdłużej, jak tylko może. Naprawdę chciałbym ci powiedzieć o jakichś niesamowitych sztuczkach, które wymyśliłem specjalnie dla tego filmu, ale prawda jest taka, że żadnych sztuczek nie mam. Grając, po prostu czerpię z życia.
Robert Langdon odwiedza wiele wspaniałych miejsc: jak nie Luwr, to Watykan… Jestem ciekawa, czy miałeś okazję poznać je od strony niedostępnej turystom.
Owszem. Występ w ekranizacji cyklu Dana Browna daje tę niewątpliwą korzyść, że człowiek może obejrzeć od kuchni mnóstwo zabytkowych obiektów. I może się przy tym nieźle podszkolić. Dołożyliśmy wszelkich starań, aby w miarę możliwości kręcić w tych samych miejscach, które opisane są w książkach. Podczas realizacji „Inferno” odwiedziliśmy na przykład Galerię Uffizi we Florencji. Podczas przerwy w zdjęciach zauważyłem, że cały czas pilnuje nas pewna pani z laminowaną plakietką. Zapytałem, czym się zajmuje. Odpowiedziała: „Pilnuję, żebyście nie porozbijali eksponatów”. Spytałem więc: „Gdybym miał zobaczyć tylko jedną rzecz w całej galerii, co powinienem obejrzeć?”. Odparła: „Ma pan parę minut?”. Tak się akurat złożyło, że miałem. Poprowadziła mnie więc długim korytarzem, mijaliśmy wiszące na ścianach arcydzieła, jedno po drugim. Otworzyła drzwi do sali i pokazała mi „Narodziny Wenus” Botticellego. Po czym oznajmiła: „Od tego malowidła rozpoczął się renesans”. Zdziwiłem się: „Jak to?”. Wytłumaczyła mi więc: „Wcześniej malarzom wolno było tworzyć obrazy tylko na określone tematy. Można było namalować Madonnę, wybrane sceny z Biblii albo portret jakiegoś bogacza, który akurat zażyczył sobie mieć w domu własną podobiznę. Botticelli natomiast postanowił umieścić na płótnie po prostu piękną dziewczynę na tle ładnego krajobrazu. Inni artyści spojrzeli na jego obraz i zadali pytanie: zaraz, to my też możemy malować piękne dziewczyny? I tak właśnie narodził się renesans, kiedy sztuka zaczęła służyć po prostu sztuce”. Zaraz potem wróciłem biegiem na plan, bo razem z Felicity [Jones – Y. Cz.-H.] musieliśmy uratować świat. (śmiech) Nie ukrywam, że moja profesja ma swoje plusy. Jak sama zauważyłaś, mam dostęp do miejsc, do których nie mogą wejść zwykli turyści, a do tego jeszcze zawsze mogę poprosić: „Słuchajcie, wiem, że muzeum jest już zamknięte, ale może jednak ktoś by mnie oprowadził?”. Nie dość, że człowiek poznaje mnóstwo nowych, ciekawych rzeczy, to do tego jeszcze przez cały ten czas jest w pracy i mu za to płacą .
W „Inferno” udało się zgromadzić międzynarodową obsadę. Jak ci się pracowało w takim malowniczym gronie?
Fantastycznie! Mamy z Ronem podobne podejście: obydwaj uważamy, że aktor powinien pochodzić z tego samego kraju, co postać, którą gra. Dzięki temu unika się sztuczności, zafałszowania. Ronowi zależało na tym, aby tak właśnie było w „Inferno”. Nie jestem tylko pewien, czy bohater, w którego wciela się Omar Sy, w książce też jest Francuzem… Ale mniejsza o to. Podczas zdjęć żartowaliśmy, że mamy na planie małe zgromadzenie Organizacji Narodów Zjednoczonych. W przerwach między ujęciami toczyły się rozmowy: „Hej, Irrfan, jak ci się mieszka w Mumbaju?”. Albo „Słuchaj, Sidse, dlaczego w duńskiej telewizji tylko raz w tygodniu jest coś do oglądania? I dlaczego tylko w niedzielę? A poza tym są tylko programy informacyjne i teleturnieje”. Praca z międzynarodową obsadą ma również i ten efekt, że po skończeniu filmu wymieniamy się adresami. Dzięki temu człowiek później wie, że gdyby znalazł się kiedyś w Indiach czy w Danii, to zawsze jest kogo odwiedzić. Mam już sporo zaproszeń. Można w ten sposób objechać cały świat i nie zapłacić ani grosza za hotel, bo wszyscy oferują nocleg u siebie w domu.
Sidse Babett Knudsen znana jest w Europie głównie z roli w serialu „Rząd”. Miałeś okazję go zobaczyć?
Oczywiście. Mam wrażenie, że cały świat już zwariował na punkcie tego serialu. Żeby było zabawniej, „Inferno” to już nasz drugi wspólny film. Wcześniej nakręciliśmy „Hologram dla króla”. Tam relacje między naszymi postaciami wyglądały nieco inaczej. Graliśmy dwoje ludzi, których nic już nie łączy. Tutaj z kolei coś między nami iskrzy, z dobrymi zadatkami na przyszłość. Sidse to olśniewająca, wspaniała osoba, a do tego znakomita aktorka. Praca z nią to prawdziwa przyjemność. Na planie „Inferno” sporo razem przeszliśmy. Mam na myśli na przykład scenę podwodnej bijatyki. Sidse nie miała z tym problemu. Przed kamerą świetnie wypada jako twarda, silna profesjonalistka. Czapki z głów! Mam nadzieję, że nakręcimy niedługo jakiś trzeci film… albo może od razu z dziewięć.
A jak wspominasz współpracę z Omarem Sy?
Rewelacja. Omar to prawdziwy kameleon, potrafi zagrać wszystko. W pierwszej chwili widzisz go i myślisz: wielki, przerażający czarnoskóry facet. Mógłby spokojnie występować w takich rolach przez cały czas. Po czym wystarczy, że się uśmiechnie i robi się z niego słodki, kochany misio. Ma ogromny talent komediowy, na planie ciągle nas rozśmieszał. I do tego jest perfekcjonistą. Zależało mu, aby jego bohater mówił po angielsku bez obcego akcentu. Aż mnie to dziwiło. Powtarzałem mu: „Daj spokój, przecież jesteś Francuzem. To normalne, że mówisz z akcentem. Komu to przeszkadza? Grunt, że wszyscy cię rozumieją”. Ale gdybym był w jego sytuacji, pewnie też bym robił, co mógł, aby wypaść jak najlepiej… Pamiętam, że podczas realizacji „Inferno” jedną z najpiękniejszych chwil spędziłem właśnie z Omarem. Razem z nim i z Felicity szykowaliśmy się do zdjęć na następny dzień. Czytaliśmy nasze kwestie ze scenariusza. Był cudowny wieczór we Włoszech, siedzieliśmy przy stole, jedliśmy makaron, popijaliśmy doskonałe wino… Pomyślałem sobie wtedy: „No, tak to ja mogę pracować!”... (śmiech) Byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że Omar mieszka całkiem blisko, w Los Angeles. Ale z drugiej strony ten facet to sensacja na skalę światową, a tacy prędzej czy później tutaj się sprowadzają.
Skoro mowa o sensacjach: niedawno narobiłeś sporo szumu, psując zdjęcie ślubne pewnej młodej parze.
Bez przesady, całe wydarzenie trwało może półtorej minuty, nie więcej. Przechodziłem przez park, kiedy akurat Ryan i Elizabeth robili sobie pamiątkowe fotografie. Był tam cały orszak weselny: panowie w smokingach, panie w białych sukniach… Być może znalazłbym się nawet w kadrze jako przypadkowy facet idący w tle. Ale coś mnie podkusiło, aby stanąć i życzyć im wszystkiego najlepszego. Ustawiliśmy się do wspólnej fotki i na tym koniec. Zapraszali mnie nawet na wesele, ale nie byłem odpowiednio ubrany. Nie widzę w tym nic niezwykłego, aby życzyć szczęścia nowożeńcom. Dla mnie to całkowicie normalne, chętnie zrobiłbym to jeszcze raz. Zapowiedziałem im nawet, że gdyby pastor się nie pojawił, to ja spokojnie mogę udzielić im ślubu.
Jak to?
Jestem pastorem Kościoła Uniwersalnego Życia. Mam uprawnienia, skończyłem odpowiedni kurs. Kosztowało mnie to jakieś 40 dolarów. Kilka ceremonii już nawet przeprowadziłem. Odprawiać chrztu chyba nie mogę, nie jestem zresztą pewien, musiałbym sprawdzić. Ale na ślub? Zapraszam do mnie!