"Troll". Mamy nowy hit Netfliksa. Dla tego filmu warto kupić abonament [RECENZJA]
I kiedy już myśleliśmy, że do końca życia Netflix będzie zasypywał nas głównie produktami filmopodobnymi, Norwegowie mówią: "potrzymajcie nam piwo". "Troll" to pierwszorzędnie zrealizowane widowisko bazujące na lokalnej kulturze i japońskich filmach o wielkich potworach. Godzilla w Oslo? Brzmi absurdalnie, ale to działa!
Kiedy miesiąc temu Netflix pokazał zwiastun "Trolla", moim sercem kinomana zaczęły targać sprzeczne emocje. Z jednej strony zapowiadało się intrygująco, z drugiej wszyscy pamiętamy fatalną "Czerwoną notę" czy generycznego "Gray Mana". Niestety, od jakiegoś czasu produkcje z czerwonym logo są, przynajmniej dla mnie, obarczone dużym ryzykiem.
Była też jeszcze jedna ewentualność. "Troll" mógł okazać się filmem, któremu bliżej do rzeczy Asylum, wytwórni specjalizującej się w tego typu "widowiskach". Kręconych chałupniczo i dosłownie za garść dolarów (m.in. "Rekinado").
Jednak już pierwsze minuty "Trolla" pokazują, że jakiekolwiek wątpliwości były całkowicie nie na miejscu. Film w reżyserii Roara Uthauga to jedno z najmilszych zaskoczeń, jakie od dłuższego czasu zafundował nam Netflix.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Troll" rozpoczyna się idylliczną sceną z ojcem i córką, którzy podczas wycieczki w góry rozmawiają o norweskiej legendzie. Chodzi o istoty z podań ludowych obrócone w kamień przez promienie słońca. W ten sposób miał się uformować masyw Trolltinden. Dziewczynka początkowo jest sceptyczna, ale jak zapewnia tata, przecież w każdej bajce jest ziarnko prawdy.
Nora (Ine Marie Wilmann) ma się o tym przekonać 20 lat później, kiedy już jako uznana paleontolog będzie musiała pomóc norweskiemu rządowi w okiełznaniu 40-metrowego trolla, który przypadkiem uwolniony przez robotników wiercących tunel zaczyna siać spustoszenie. Przyznacie sami, brzmi to niedorzecznie. Jednak właśnie w tym szaleństwie tkwi geniusz "Trolla".
Scenariusz Espena Aukana został opowiedziany absolutnie na serio. W "Trollu" nie ma mowy o choćby cieniu ironii. Miejscami to ponury dramat rodzinny, innym razem brutalny film akcji, w którym ludzie giną w męczarniach w paszczy bądź pod stopą ryczącego potwora. I to właśnie ta niedorzeczna powaga w zderzeniu z tematyką i scenami, gdzie nagi, brzuchaty gigant odpiera ataki czołgów, potęguje absurdalny wydźwięk całości. Tym samym twórcy idą w ślady "Łowcy trolli", innego norweskiego filmu eksploatującego narodowy folklor.
Reżyser Roar Uthaug ("Tomb Raider" z Alicią Vikander czy slasher "Hotel zła" z 2006 r.) dokonał tu niemożliwego, przeszczepiając na "egzotyczny" norweski grunt formułę kaijū eiga, czyli filmów o wielkich potworach, zapoczątkowaną przez "Godzillę" z 1954 r. Pod tym względem wszystko się tu zgadza: zaczynając od sztampowego scenariusza, w którym z pełną premedytacją odhaczane są obowiązkowe wątki, po sceny z udziałem wojska, a kończąc na trzecim akcie, gdzie dochodzi do ostatecznego pojedynku z tytułowym stworem.
TROLL | Official Trailer | Netflix
Jednak mimo tej gatunkowej przewidywalności od "Trolla" trudno się oderwać, bo film Uthauga zadziwia rozmachem i poziomem realizacji. To pierwszorzędnie nakręcone widowisko w iście hollywoodzkim stylu, począwszy od scen zbiorowych po tytułowego potwora, który pod względem wykonania nie ustępuje pola swoim amerykańskim odpowiednikom. Zapewniam, że będziecie zaskoczeni, jak dobrze prezentuje się wygenerowany komputerowo troll sunący na pogrążone w panice Oslo i pałac królewski.
To, co odróżnia "Trolla" od jego azjatyckich czy amerykańskich kuzynów, to element ludzki. Zwykle w tego typu filmach sceny z udziałem aktorów traktowane są jako zło koniecznie, nudny wypełniacz między momentami, w których pojawia się potwór. U Uthauga dostajemy pełnokrwisty, sprawnie zagrany dramat rodzinny, ukazujący niełatwe relacje ojca i córki, którzy w obliczu zagrożenia muszą zapomnieć o przeszłości i znaleźć nić porozumienia.
"Troll" to nie tylko świetna rozrywka, ale też gorzka lekcja dla polskiego kina. Norwedzy pokazują bowiem, jak w pomysłowy i przede wszystkim atrakcyjny dla widza sposób promować swoją kulturę i mówić o niełatwej historii (ważny wątek filmu). Bez uciekania się do patetycznego patriotyzmu czy uderzania w bogoojczyźniane tony. Za to z dystansem i bez kompleksów.
Grzegorz Kłos, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozkminiamy "1899" z Maciejem Musiałem, analizujemy "Zepsutą krew" na Disney+, a także polecamy (lub nie) "Kulawe konie", "Do ostatniej kości" i "Nie martw się, kochanie". Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.