"Whitney" - film, który złamie wasze serca
Genialny głos, zawrotna kariera, burzliwy związek, narkotyki i tragiczny koniec – któż nie zna losów Whitney Houston? Po co zatem robić o niej kolejny film dokumentalny? Odpowiedź jest prosta: tej śmierci jeszcze nie przepracowaliśmy. A "Whitney" złamie serce każdemu.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
"There's a boy I know, he's the one I dream of…" – dźwięki "How Will I Know" otwierające film Kevina MacDonalnda sprawiają, że nogi same rwą się do tańca. Ale im bliżej końca filmu, tym tańczyć chce się coraz mniej. Scenariusz "Whitney" został w całości zaakceptowany przez rodzinę artystki, a jej członkowie zgodzili się wystąpić przed kamerą. Dlatego wybierając się na ten film, trudno nie zastanawiać się nad tym, czy nie będzie zbyt wygładzony, albo czy pewne fakty nie zostaną pominięte. Spokojnie – MacDonald, doświadczony dokumentalista, wie, co robi. Ostrożnie, ale nie unikając trudnych tematów, wyciąga od swoich rozmówców wypowiedzi, które – często sprzeczne, albo sprawiające wrażenie naciąganych – nie tyle składają się na spójną historię o ikonie popu i okrutnych prawach rządzących światem show-biznesu, ile rzucają światło na siatkę skomplikowanych relacji w rodzinie Houstonów.
MacDonald uparcie poszukuje odpowiedzi na pytanie, co doprowadziło do tragicznej śmierci Whitney. Niektórzy z jego rozmówców nie chcą wdawać się w szczegóły na temat uzależnienia artystki, inni dzielą się intymnymi historiami, które nigdy wcześniej nie ujrzały światła dziennego. Chyba największą rewelacją jest ta, że Whitney i jej brat byli molestowani w dzieciństwie przez swoją kuzynkę – Dee Dee Warwick. Ale to tylko jeden z wielu trudnych emocjonalnie momentów w całym filmie.
Przepiękna dziewczyna, niesamowity głos, ogromna charyzma i wdzięk. Gdy tylko Whitney pojawiła się na ekranie, natychmiast ponownie skradła moje serce. A ja jej na to pozwoliłam. Zakochałam się w niej znowu, choć wiedziałam, jaki będzie koniec tej historii. MacDonald nie musiał robić wiele, by tę moją nieszczęśliwą miłość podsycać. Nie unikał pokazywania artystki w kiepskich momentach jej życia - a gdy te sprawiały, że zaczynałam jej współczuć, gdzieś na drugim planie pojawiała się Bobbi Kristina – skrzywdzona, zaniedbana córka Whitney i Bobby'ego Browna.
MacDonald przyczyn tragedii Whitney nie doszukuje się ani w uzależnieniu, ani w karierze, której ogrom z pewnością był przytłaczający. Nie rzuca też oskarżeń, choć nie ukrywa, że jej bliscy byli ze sobą skłóceni i żerowali na jej majątku. Ale pokazuje, że każdy z tych elementów po trochu sprawiał, że artystka nie mogła odnaleźć spójności. "Jeżeli nie wiesz, kim jesteś – jesteś stracony" – pada w pewnym momencie z ekranu. A tożsamość Whitney była rozbita.
To rozbicie udziela się widzom. "Whitney" nie daje prostych odpowiedzi. Z pewnością nie daje pocieszenia. Ale – choć pod koniec filmu nie będziecie mieli ochoty śpiewać "I Wanna Dance With Somebody", a wasze serca będą złamane – miłość do Whitney warta jest tego, by przeżyć ją jeszcze raz.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.