"Wolny strzelec": Nocne hieny [RECENZJA]
*"Nocny strzelec" to pozycja obowiązkowa dla tych, którzy planują studiować operatorstwo. Obraz, jak mało który, dowodzi, że etap szkoły można spokojnie pominąć. Jak się okazuje, przy pomocy Internetu, amatorskiej kamery i dobrego oka można zostać operatorem znacznie szybciej, niż spędzając kilka lat na uniwerku. A jeśli nie operatorem, to przynajmniej reporterem telewizyjnym.*
21.11.2014 12:27
Taki jest przypadek Lou Blooma (Jake Gyllenhaal), który raz podpatrzywszy, jak intratnym zajęciem jest zdobywanie materiałów wideo dla porannych programów informacyjnych lokalnych stacji, szybko decyduje się przebranżowić (wcześniej trudnił się złodziejskim fachem). Nabywszy w lombardzie starą kamerę oraz urządzenie nasłuchujące policyjne radio, rusza w przeżarte zbrodnią i występkiem LA w poszukiwaniu krwawych materiałów. No, bo czy media mogą istnieć bez przemocy? Nie od dziś wiadomo, że w telewizji nic nie sprzedaje się tak, jak mroczne tematy.
Bloom do wykonywania nowego fachu nadaje się jak mało kto. Pozbawiony moralnego kręgosłupa i będący kompletnie na bakier z etyką nawet przez chwile nie zawaha się przed złamaniem kolejnego przepisu. Szybko okazuje się, że w środowisku reporterskich sępów kracze najgłośniej. Ale dla niego zdobywania pożądanych materiałów to coś więcej niż sposób na utrzymanie. Bohater angażuje się w pracę w całości, zmienia nawet swój język na korporacyjną nowomowę. Profesja staje się dla niego celem i sensem życia. Wykonuje ją z temperamentem psychopaty, wkrótce zaczyna więc pociągać za sznurki… Wcielający się w Blooma Gyllenhaal przeszedł na planie filmu swoistą metamorfozę. Z przetłuszczonymi włosami i bladym obliczem wygrywa całą demoniczność swojej postaci. Jeszcze przed zdjęciami aktor schudł dziewięć kilogramów (nominacja do Oscara gwarantowana), co odbiło się na całym jego ciele, a widoczne jest zwłaszcza na twarzy. Ale kiedy rozdziawia usta w paranoicznym uśmiechu, w widzu budzą się sprzeczne emocje – strachu i
ekscytacji. Często zamiast go potępić, wolimy mu kibicować.
I trudno się temu dziwić. Gilroyowi udaje się bowiem dotknąć w tym filmie problemów, które aż za dobrze znamy z naszego nadwiślańskiego podwórka. Spośród nich najważniejszy wydaje się komentarz do pokłosia niedawnego kryzysu ekonomicznego. Zanim bohater zacznie karierę jako nocna hiena, spróbuje szczęścia w innego typu pracach, słabo płatnych, a także tych wykonywanych bez wynagrodzenia – jest tak zdeterminowany, że ubiega się nawet o bezpłatny staż. Wkrótce może się przecież okazać – o czym alarmuje medioznawca prof. Wiesław Godzic – że sfrustrowani młodzi ludzie w Polsce w niedługim czasie sami chwycą za kamery i ruszą w miasto w poszukiwaniu podobnych sensacji. Nawet jeśli warszawska scena zbrodni nijak ma się do tej z Miasta Aniołów, wciąż przecież pozostają inne „atrakcyjne” tematy, jak pożary czy wypadki. „Jestem obok ludzi, którzy przeżywają najgorszy dzień swojego życia” – mówi w pewnym momencie Bloom. Nie ma co się czarować, wielu z nas również byłoby na taką obecność gotowych.
Z negatywną oceną filmu nie mają natomiast problemu ludzie zatrudnieni w stacjach telewizyjnych, którzy zarzucają mu niekorzystne odrealnienie środowiska ich pracy. Gilroy tłumaczy się jednak, że przygotowując się do pisania scenariusza spędził wiele miesięcy na badaniach tematu. Razem z Gyllenhaalem jeździł na „akcje” z prawdziwymi reporterami. Cóż, nawet jeśli film ma momentami problemy z wiarygodnością (zwłaszcza przez sztampowe postacie drugoplanowe, na czele z bezduszną producentką stacji), na pewno sprawdza się jako przestroga i jako kino akcji. Ale i temu trudno się dziwić, wszak Don Gilroy, mimo że jest to jego debiut fabularny, wcześniej napisał już sprawny scenariusz do „Dzidzictwa Bourne’a”. Twórca wespół z operatorem Robertem Elswitem (nominacja do Złotej Żaby za najlepsze zdjęcia na festiwalu Camerimage) w pełni wykorzystują scenerię Miasta Aniołów, w której rozgrywają się dynamiczne pościgi za sensacją. Reżyserowi w sukurs przyszła także rodzina. Przy scenariuszu pracował jego brat, Tony
Gilroy, za montaż odpowiadał jego kuzyn, John Gilroy, a w rolę producentki wcieliła się jego żona – Rene Russo. Wygląda na to, że w Hollywood z rodziną wychodzi się dobrze nie tylko na zdjęciach.