"Znachor". Minęło 41 lat od premiery hitu. "To były naprawdę złamane nogi!"
- To były naprawdę złamane nogi, to była prawdziwa wódka - zdradza w rozmowie z WP Jan Bińczycki, syn aktora Jerzego Bińczyckiego, który zagrał tytułową rolę w "Znachorze". Mężczyzna odniósł się także do niesłabnącej popularności hitu.
Oto #HIT2023. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Premiera "Znachora" Jerzego Hoffmana odbyła się 12 kwietnia 1982 r., czyli 41 lat temu. Fenomen tego dzieła nie tylko nie słabnie, ale wręcz zaczyna rosnąć do rozmiarów niemal niebotycznych, stając się dziś jedną z nielicznych spraw, która łączy podzielony na wielu poziomach naród. W święta film emitowany był… jedenaście razy. O filmie i jego popularności, ale także o oglądaniu swojego ojca na ekranie, po latach od jego śmierci, opowiada Jan Bińczycki, syn Jerzego Bińczyckiego odtwarzającego główną rolę w "Znachorze".
Przemek Gulda: Ile razy oglądałeś "Znachora"?
Jan Bińczycki: Widziałem ten film, nie przesadzając, kilkadziesiąt razy w całości lub fragmentami. Zawsze staram się go obejrzeć, kiedy tylko jest okazja. Chętnie oglądam go będąc u mamy, która też chętnie do niego wraca. Zresztą oglądam z przyjemnością wszystkie filmy z ojcem. Nie tylko te najbardziej znane, jak "Znachor" czy "Noce i dnie", ale też zapomniane dziś nieco perełki.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz: Znachor w "Dzień Dobry TVN": "Mamy w Polsce podziemie medyczne. Ludzi leczy się z sepsy"
Jak to jest: oglądać na ekranie ojca, nieżyjącego od lat?
Nie ukrywam, że to za każdym razem jest dla mnie bardzo wzruszające. Tym bardziej że dziś jestem mniej więcej w tym wieku, w którym był ojciec, kiedy grał w tych filmach. To dla mnie zawsze impuls do porównań, a jeszcze bardziej - do myślenia o własnym życiu. Jestem po czterdziestce, to dobry moment na różne podsumowania i inne dywagacje tego typu.
Ojciec mówił coś o tym filmie? Wspominał go jakoś?
Nie było mnie jeszcze na świecie, kiedy go kręcił, więc nie wiem, jak się wtedy czuł i co opowiadał. Ale wiem, jak było potem. Ojciec miał dosyć zasadnicze podejście do tego, co robił - traktował to przede wszystkim jak pracę, niekoniecznie zaś jak misję czy jakieś posłannictwo. Bardzo bał się "efektu Janka", czyli tego, co przez lata dotykało Janusza Gajosa, kojarzonego długo z rolą Janka w "Czterech pancernych" lub Stanisława Mikulskiego z Klossem. Ojciec nie chciał być postrzegany wyłącznie z perspektywy swoich najbardziej popularnych ról. Uciekał od tego stereotypu, chciał odskoczyć, robić inne rzeczy, grać zupełnie inne postacie.
Na czym polega, twoim zdaniem, fenomen "Znachora"?
Podczas tegorocznych świąt mama otworzyła domowe archiwum i wygrzebała kilka listów z zagranicy od osób zafascynowanych "Znachorem" - to były przesyłki z różnych miejsc, do których dotarł film: z Ukrainy, czyli ówczesnej ukraińskiej republiki funkcjonującej w ramach ZSRR, z Albanii, która przecież wielokrotnie zamykała się na zewnętrzny świat, z dalekiego Uralu. Kiedyś przez przypadek spotkaliśmy tłumacza, który przygotowywał rumuńską wersję ścieżki dialogowej - w jego kraju "Znachor" też podobno był bardzo popularny. Mówię o tym wszystkim, żeby uświadomić, że popularność tego filmu była fenomenem nie tylko polskim, ale zjawiskiem na skalę międzynarodową. Wielką popularność zdobył w demoludach.
Czemu ten film tam się tak bardzo podobał?
Myślę, że po części wynikało to z tego, że w polskiej kinematografii było miejsce na kino gatunkowe, którego w innych krajach obozu socjalistycznego po prostu nie dopuszczano. Publiczność przyjmowała więc tam melodramat, jakim przecież jest "Znachor", z prawdziwym zachwytem. Nawet jeśli miejscowi komisarze od kultury próbowali dopisywać filmowi polityczne znaczenie - bo, twierdzili, bohater porzuca swoją uprzywilejowaną klasę społeczną i "idzie w lud". Oczywiście pierwowzór – powieść Tadeusza Dołęgi-Mostowicza ma swój wymiar społeczny, ale adaptacja Jerzego Hoffmana jest skupiona na emocjach i losach bohaterów. Tak, jak w każdym melodramacie.
Śledzisz ten narastający w Polsce wokół filmu hałas?
Jasne, nie sposób go nie zauważyć. Fascynuje mnie to, że obok nieskończonej ilości zabawnych memów, w internecie pojawia się też mnóstwo komentarzy, w których ludzie zupełnie szczerze, nieironicznie, przyznają się do fascynacji tym filmem. Zawsze mnie to wzrusza i jestem im za to wdzięczny. Śledzę też inne sprawy związane z tym tematem - wybieram się na sceniczną wersję tej historii, zrealizowaną w krakowskim Teatrze Słowackiego, obserwuję informacje na temat nowej wersji filmu.
Czekasz na nią?
Tak, czekam i kibicuję ekipie, która ją przygotowuje. Choć wiem, że to nie będzie to samo. I nie chodzi mi bynajmniej o jakieś względy sentymentalne.
A co masz na myśli?
Dziś filmy kręci się zupełnie inaczej, a więc końcowy efekt też jest całkiem inny. Dawniej było o wiele więcej dni zdjęciowych, a więc sporo czasu, na różne eksperymenty, czy konsultacje z fachowcami. Sceny operacji w "Znachorze" konsultowali chirurdzy. Nie było też dostępnych dziś efektów specjalnych. O wiele więcej rzeczy było więc na planie naturalne i prawdziwe.
Znasz jakieś przykłady z planu "Znachora"?
Tak, dotarło do mnie kilka ciekawych wspomnień ojca. Choćby to, że w słynnej scenie nastawiania złamanych nóg… zagrały nogi człowieka w czasie rehabilitacji szpitalnej. Ogolona głowa Marii Wilczur, którą grała Anna Dymna, to tak naprawdę postrzyżyny chłopaka, który zgodził się zastąpić panią Annę. Był z zakładu poprawczego lub innej placówki opiekuńczej. Jest jeszcze inna dobra historia…
Opowiadaj.
Dotyczy sceny picia wódki z Obiedzińskim, postacią, którą grał Jerzy Trela, pojawiającej się na początku filmu. Otóż: wódka była prawdziwa! Reżyser tak postanowił, bo miał wrażenie, że to zapewni tej scenie większy realizm.
Zapewniło?
Ani trochę! I Trela, i ojciec byli maksymalnie spięci. Bali się, że się upiją, "popłyną", stracą kontrolę i ze sceny nic nie wyjdzie. Na szczęście udało im się zagrać tę rozmowę w przekonujący sposób.
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski