40 lat minęło...
James Bond skończył w tym roku 40 lat. W ciągu swojej długiej kariery agent 007 pojawił się w 36 powieściach i opowiadaniach autorstwa Iana Fleminga, Raymonda Bensona, Johna Gardnera i Kingsleya Amisa oraz w 20. (nieoficjalnie 22) filmach. Najnowszy z nich zatytułowany Śmierć nadejdzie jutro właśnie wchodzi na nasze ekrany.
04.12.2006 18:07
Tym razem James Bond będzie musiał nie tylko uratować świat (w czym ma już niejaką wprawę), ale przede wszystkim oczyścić swoje dobre imię. Podejrzany o zdradę, zagrożony utratą licencji 00 agent rozpoczyna prywatne śledztwo, którego rezultaty zaskoczą jego samego.
Z niecierpliwością oczekiwałem na premierę Śmierć nadejdzie jutro. Po przeciętnym Świat to za mało wierzyłem, że twórcy zrealizują film mogący konkurować z najlepszymi tytułami cyklu i ku mojej ogromnej uldze nie zawiodłem się.
Śmierć... zrobiona jest zgodnie ze wszystkimi regułami od 40 lat rządzącymi serią. Bond dokonuje cudów wychodząc cało z najgorszych opresji, w czym pomagają mu niezawodne gadżety dostarczane przez Q, obowiązkowo bliżej poznaje piękne kobiety, jeździ samochodem o właściwościach niewielkiej fortecy oraz, co najważniejsze, puentuje swoje dokonania (bez owych cynicznych komentarzy nie wyobrażam sobie Bonda). Wszystko jest tak, jak być powinno, choć znajdziemy w filmie kilka niespodzianek...
Już sam początek pokazuje, że ten Bond będzie wyjątkowy. Niby zaczyna się tradycyjnym teaserem, ale jego finał nie jest taki, jak byśmy się spodziewali. Później następuje czołówka również odbiegająca nieco od standardów, do których przyzwyczaili nas twórcy. Po raz pierwszy w historii ciekawie wizualnie napisy nie tylko cieszą nasze oko, ale także opowiadają treść filmu.
Dalej jest już tylko lepiej. Solidny scenariusz sprawia, że od razu wciągamy się w opowiadaną historię, a wartka akcja, która rozgrywa się na Kubie, w Islandii, Wielkiej Brytanii, Hongkongu oraz Korei nie pozwala oderwać oczu od ekranu.
Twórcy filmu nie zapomnieli, że Śmierć nadejdzie jutro jest tytułem jubileuszowym i z tej okazji umieścili w nim całą masę odwołań do wcześniejszych obrazów, których odkrywanie samo w sobie jest niezłą zabawą i prawdziwym fanom sprawi wiele radości. I tak, kiedy Bond poznaje Jinx ta ubrana jest w bikini podobne do tego, które nosiła Ursula Andress w "Dr.No", James z kolei popija miętówkę kojarzącą się nieodzownie z "Goldfingerem". W filmie nie zabrakło także spadochronu z brytyjską flagą ("Szpieg, który mnie pokochał"), firmy Universal Exports, (zatrudniającej wcześniej m.in. Seana Connery) oraz wielu starych gadżetów szpiegowskich, które podziwiać możemy w pracowni Q - są tam m.in. mini łódź podwodna w kształcie krokodyla ("Ośmiorniczka"), but z ukrytym ostrzem ("Pozdrowienia z Rosji") oraz odrzutowy plecak ("Operacja 'Piorun'"). W jednej ze scen uważni widzowie dostrzegą natomiast książkę zatytułowaną "A Field Guide to Birds of the West Indies"
autorstwa... Jamesa Bonda, amerykańskiego ornitologa, któremu agent 007 zawdzięcza swoje imię i nazwisko.
Takich smaczków jest więcej i trudno wychwycić je za pierwszym razem, ale jak znam życie prawdziwi fani Bonda Śmierć nadejdzie jutro obejrzą co najmniej ze 2 razy. :)
A jest na co popatrzeć. Piękna Halle Berry w roli seksownej Jinx jest jedną z najlepszych bondowskich dziewcząt w historii serii. Zmysłowa i zabójcza, potrafi wyjść cało prawie z każdej sytuacji. Nieźle wypada także debiutująca na dużym ekranie Rosamund Pike jako Miranda Frost. Nie wytrzymuje, co prawda konkurencji z Berry, ale trzeba przyznać, że scenarzyści w ogóle nie dali jej takiej szansy. Postać Mirandy jest bowiem mocno niedopracowana, a motywy jej działania strasznie naiwne i mało przekonujące.
Panie na pewno zachwycone będą mogąc po raz kolejny popatrzeć na Pierce'a Brosnana, który mimo prawie 50 lat na karku prezentuje się całkiem nieźle i sądząc z komentarzy moich koleżanek nadal jest w stanie przyprawić kobiety o szybsze bicie serca. :) Ja nad urodą aktora rozwodzić się nie zamierzam, ale przyznaję, że w roli Bonda sprawdza się znakomicie. Patrząc na jego grę widać wyraźnie, że świetnie bawi się rolą agenta 007 i nieźle się w niej czuje, czego potwierdzeniem jest zapowiedź, iż Brosnan pojawi się w następnym Bondzie, do którego zdjęcia powinny rozpocząć się w 2005 r.
Na pochwały zasługuje także John Cleese, który zastąpił zmarłego tragicznie w 1999 r. Desmonda Llewelyna. Q w jego wykonaniu jest dowcipny, przejęty swoją pracą i jak zawsze karci 007 za to, że ten nigdy nie oddaje mu gadżetów w nienaruszonym stanie.
Nasze oczy cieszą również niesamowite efekty specjalne, choć w jednym przypadku ich wykonanie woła o pomstę do nieba. Mam tu na myśli scenę, w której Bond surfuje ze spadochronem. Patrząc na nią można odnieść wrażenie, ze została zrealizowana nie w roku 2002, ale 1952. Widać wyraźnie, że całość została nakręcona na niebieskim tle i wykończona przy użyciu technologii cyfrowej, a zrobiono to tak źle i tak niedbale, że nawet laik zauważy, że coś tu jest nie tak. Nie wiem, jak w ogóle można było umieścić taką scenę w filmie, którego produkcja kosztowała prawie 100 mln. dolarów.
Na szczęście powyższa uwaga to jedyny poważny zarzut jaki mam do Śmierć nadejdzie jutro, który, mam nadzieję, nie zniechęci Was do odwiedzenia kina.
Śmierć nadejdzie jutro polecam wszystkim, zarówno miłośnikom Bonda, jak i osobom lubiącym dynamiczne kino sensacyjne z przymrużeniem oka. Najnowsza odsłona przygód agenta 007 gwarantuje solidną porcję rozrywki i sporo humoru. Śmierć nadejdzie jutro nawiązuje do najlepszych wzorów serii, a co najważniejsze, nie jest bezmyślnym powielaniem sprawdzonych już rozwiązań. Film zrealizowany jest w sposób współczesny, z zastosowaniem modnych obecnie przyspieszonych ujęć i szybkiego montażu, ale wszystkie te środki zostały użyte z umiarem i na szczęście nie stały się, tak jak w przypadku Blade 2, sposobem na realizację całego obrazu.
Śmierć nadejdzie jutro udowadnia, że James Bond jest w dobrej kondycji i jeszcze przez kilka lat będzie bronił naszego świata przed zagładą, czego mu z całego serca życzę. :)