[
]( http://www.fakt.pl )
Wcielić się w czarny charakter, w którym zakocha się publiczność, to trudna sztuka. A on tego dokonał! Niezapomniany Gustaw Kramer z „Vabanku” zdobył serca widzów, a jego powiedzenie - Ucho od śledzia - znane jest nawet młodemu pokoleniu. Leonard Pietraszak (76 l.), czyli słynny doktor Karol z „Czterdziestolatka” czy pułkownik Dowgird z „Czarnych chmur”, w rozmowie z "Faktem" opowiedział o swoich wielkich pasjach - kolekcjonowaniu dzieł sztuki i teatrze, studiach na wydziale chemii, zakochanych w nim wielbicielkach i o tym, że chciał zostać zawodowym... bokserem.
„Czterdziestolatek”, „Czarne chmury”, „Vabank”, to kultowe produkcje. Zdarza się Panu jeszcze je oglądać?
– Chętnie do tego wracam. Dla mnie to przede wszystkim wspomnienia pracy z cudownymi ludźmi, różne sytuacje, które działy się na planach filmowych. No a poza tym człowiek był wtedy młody i piękny (śmiech). Bardzo miło wspominam pracę nad wszystkimi tymi filmami i nigdy nie mam ich dość. Najbardziej jednak cieszę się, że publiczność wciąż chce je oglądać. To dla nas aktorów, reżyserów, ogromny komplement.
Podobno marzył pan o angażu w teatrze Ateneum. Dlaczego akurat tam?
– Ze względu na zespół świetnych aktorów, jaki tam był i w ogóle jego historię. Tę scenę zawsze tworzyli naprawdę wielcy artyści. To dla aktora motywacja, ale i możliwość pracy z ludźmi, przy których można się rozwijać i wciąż doskonalić. Dziś teatr nie jest taki jak dawniej i przyznaję to z ogromnym smutkiem. Nie wiem, co jest temu winne. Czas, za którym gonimy, a może pęd za pieniądzem? Ot, inne życie. Kiedyś zespół teatralny był jedną wielką rodziną. Ale tak czy inaczej wciąż kocham jego zapach. To pomieszanie zapachu kurzu z kurtyny, pudru nakładanego w garderobie i adrenaliny. Bo każdy spektakl jest jak mecz, tylko że tam nie ma remisu. Albo się go wygra i publiczność będzie zadowolona, albo przegra z kretesem.
Ale zanim został pan aktorem, miał pan kilka innych pomysłów na życie.
– Miałem być dziennikarzem, ale nie dostałem się z powodu braku miejsc. Chciałem jednak studiować, bo wszyscy koledzy dostali się na jakieś uczelnie, więc, żeby nie było wstydu, poszedłem na chemię. Cóż, tego lepiej w ogóle nie wspominać (śmiech). Potem przez chwilę byłem w Studiu Dramatycznym w Bydgoszczy, stamtąd trafiłem do łódzkiej filmówki. No ale na samym początku to miałem zostać zawodowym bokserem. To była moja pasja. Walczyłem w wadze koguciej (śmiech). Za tamtych czasów, by nie szwendać się po ulicach, by wyładować energię, ćwiczyło się właśnie boks. A ja się w tym odnalazłem. Przynajmniej na jakiś czas. Dziś wspominam to z sentymentem.
Wciąż jest Pan czynny zawodowo. Jak dba Pan o kondycję?
– Przyznaję, że nie mam czasu na regularną gimnastykę, basen. Bo oczywiście o lenistwie nie ma mowy. Jednak prawda jest taka, że najlepiej odpoczywam w domu, w ciszy. Lubimy z żoną słuchać muzyki, mamy kolekcję płyt z muzyka klasyczną. I tak w zależności od tego, jaki mamy nastrój, wybieramy sobie płytę. Dziś spokój bardzo wiele dla nas znaczy.
Był pan bardzo przystojnym mężczyzną, a po serialu „Czarne chmury” podobno nie mógł pan opędzić się od wielbicielek. Żona dawała sobie z tym radę?
– Moja żona doskonale wie, że jest dla mnie jedyną kobietą. Zresztą większość listów, jakie wówczas otrzymywałem, pisana była przez młodziutkie dziewczyny, często niepełnoletnie, to było bardzo miłe i, nie powiem, łechtało moją męską próżność.
Pańską pasją jest też malarstwo.
– To prawda, to jeden z rodzajów sztuki, a mnie interesuje wszystko, co z nią związane. Kiedyś mówiłem przekornie, że pracuję jako aktor tylko po to, żeby zarobić na upatrzony obraz. To hobby zaczęło się w latach 60., kiedy za sąsiada miałem znakomitego artystę, Tadeusza Kulisiewicza. Zakochałem się w jego czarno-białych grafikach. Zacząłem je zbierać, potem zaczęło brakować mi kolorów. Wtedy zachwyciłem się twórczością Jana Stanisławskiego. I tak to wszystko się zaczęło. Zdarzyło mi się także nie raz prowadzić aukcje.
Potrafi pan odróżnić kopię od oryginału?
– Gdy widzę podróbkę, trudno mi się powstrzymać, żeby tego nie powiedzieć głośno. Żona od lat mówi: daj spokój, nie mieszaj się do tego. Ale zdarza mi się zadzwonić do domu aukcyjnego z donosem (śmiech), znaczy mówię im po prostu uprzejmie, że polecam raz jeszcze przyjrzeć się danemu dziełu. Wielokrotnie oddzwaniali i dziękowali, ja po prostu nie znoszę fałszu. Taka moja przywara, a że człowiek na stare lata się nie zmieni, to trzeba przywyknąć.
Jest pan spełnionym artystą?
– To ocenią ci, którzy nastaną po nas. Ja mogę jedynie powiedzieć, że czuję się całkowicie spełnionym człowiekiem, który wiódł i wiedzie uczciwe życie.
Żałuje Pan czegoś?
– W moim wieku nie warto jest żałować niczego. Lepiej uśmiechać się do wspomnień.
[ROZMAWIAŁA EWA LANKIEWICZ]