Akcja “Hiacynt” była największą łapanką gejów w PRL‑u. W archiwach IPN i Policji może być nawet 12 tysięcy “różowych” teczek
Byli zatrzymywani lub wzywani na komendę MO. Podsuwano im do podpisania krótki kwit: "Ja (imię i nazwisko), oświadczam, że jestem homoseksualistą od urodzenia. Miałem w życiu wielu partnerów, wszystkich pełnoletnich. Nie jestem zainteresowany osobami nieletnimi”. O kulisach akcji "Hiacynt" Wirtualna Polska rozmawia z Marcinem Ciastoniem.
Łukasz Knap: Skąd pomysł na film o akcji “Hiacynt”?
Marcin Ciastoń, autor nagrodzonego na Script Wars scenariusza, którego tłem jest największa łapanka gejów w PRL: Od dawna szukałem niebanalnego tematu i poruszającej historii, więc kiedy natknąłem się na postać Waldemara Zboralskiego, aktywisty, który był jednym z założycieli pierwszego ruchu gejowskiego w Polsce, zacząłem zgłębiać jego historię. Zdałem sobie sprawę, że to środowisko, zwłaszcza z dawnych lat, nigdy tak naprawdę otwarcie i na poważnie nie zostało ukazane w polskim filmie. Zboralski, jak się okazało, był jedną z ofiar akcji "Hiacynt" i dosyć szczegółowo opowiadał w wywiadach o przebiegu przesłuchań i metodach stosowanych przez milicję. Udało mi się z nim skontaktować, udostępnił mi wiele zbieranych przez lata materiałów i ułatwił kontakty z innymi osobami.
Łatwo było panu do nich dotrzeć? Wielu z nich to pewnie już starsi panowie, którzy do dziś żyją w ukryciu. Rzadko widać ich na paradach równości.
Tamto pokolenie “zepchniętych do szaletów” nadal często żyje w lęku i niechętnie opowiada o swoich doświadczeniach. Kontaktowałem się też z policją w Łodzi i dotarłem do śledczych, którzy w latach 80. prowadzili sprawę “mordercy z Łodzi Fabrycznej”, którego ofiarami padali homoseksualiści i który nigdy nie został zidentyfikowany. Dopiero po tym intensywnym okresie wyłuskałem z zebranych materiałów historię. Nie jest to jednak historia Zboralskiego. Scenariusz “Hiacynta” jest fikcyjną opowieścią, sama akcja "Hiacynt" stanowi ważne tło filmu, natomiast główny wątek to kryminalne śledztwo prowadzone przez młodego milicjanta, który nagle staje pomiędzy dwoma światami.
“Hiacynt” był akcją Milicji Obywatelskiej, ale stała za nią decyzja polityczna?
Akcja prowadzona była oficjalnie w latach 1985-1987 na zlecenie gen. Kiszczaka. Polegała na zatrzymywaniu i rejestracji mężczyzn podejrzanych o homoseksualizm. Okazało się jednak, że w rejestrach milicji istniały teczki datowane już na 1973 r. Od 1985 r. milicja poszerzała krąg “podejrzanych” poprzez zeznania zatrzymywanych mężczyzn, ale także fotografując ich kalendarzyki, gdzie znajdowały się adresy i numery telefonów ich znajomych. Mężczyzn zatrzymywano też w miejscach uczęszczanych przez homoseksualistów, a zatrzymani, lub po prostu wzywani na komendę, byli fotografowani, pobierano im odciski palców i zadawano pytania dotyczące życia osobistego i praktyk seksualnych. Początkowo, w 1985 r. władze zaprzeczały, że taka akcja ma w ogóle miejsce, ale stopniowo przyznawano się do “działań profilaktycznych w środowisku homoseksualistów”. Andrzej Selerowicz, inny aktywista, który badał sprawę “Hiacynta”, twierdzi, że akcja była również zaplanowana na 1988 r., została jednak zaniechana. W tym okresie prof. Kozakiewicz apelował do gen. Kiszczaka o zgodę na oficjalne zrzeszenie homoseksualistów, do czego dążyli gejowscy aktywiści. Być może jego działalność i otwarta krytyka akcji "Hiacynt" były powodem zaprzestania tych działań lub po prostu zmieniła się sytuacja polityczna.
Akcja "Hiacynt' odbyła się na zlecenie gen. Czesława Kiszczaka
Według nieoficjalnych danych Milicja Obywatelska aresztowała podczas “Hiacynta” ok. 10 000–12 000 osób. Udało się panu zweryfikować te dane?
Nie mówimy tutaj raczej o aresztowaniach, ale wezwaniu lub doprowadzeniu na komendę w celu złożenia zeznań lub wyjaśnień. Ale i tak podstawy prawne takich zatrzymań nawet w tamtych czasach były niejasne - homoseksualizm nie był w Polsce karany, nie był wykroczeniem. Nie ma żadnego oficjalnego i dostępnego rejestru ani archiwum teczek ofiar akcji “Hiacynt”. Według różnych źródeł są one rozproszone w policyjnych archiwach, ale stanowią materiały operacyjne milicji/policji, dlatego nie ma podstaw prawnych, żeby przekazać je IPN. Dane na ten temat mogą znajdować się też w IPN w teczkach personalnych poszczególnych ofiar, ale jak już wspominałem, bardzo niewiele osób chce mówić o tych doświadczeniach i udostępniać swoje nazwiska. Sam IPN utrzymuje, że nie posiada archiwum “różowych teczek”, jedynie rozproszone akta. Istnieje też teoria, że funkcjonariusze odchodzący ze służby w 1989 roku mogli zabrać ze sobą część materiałów.
Zatrzymanym zakładano "Kartę homoseksualisty". Jak wyglądała taka karta?
Na pewno było w niej oświadczenie, które musieli podpisać przesłuchiwani mężczyźni - jego treść pojawia się w kilku źródłach: „Ja….. (imię i nazwisko), oświadczam, że jestem homoseksualistą od urodzenia. Miałem w życiu wielu partnerów, wszystkich pełnoletnich. Nie jestem zainteresowany osobami nieletnimi”. Oprócz tego zapewne do teczki trafiały dane z przesłuchania, o którym wspomniałem wcześniej. Sam fakt konieczności składania takiego oświadczenia jest już zastanawiający. Przesłuchiwani nie byli również informowani o powodach zatrzymania.
Co osoby zatrzymane mówią dziś o akcji? Jak wpłynęła ona na ich życie?
Waldemar Zboralski nie ukrywał swojego homoseksualizmu, więc nie obawiał się tych przesłuchań ze względu na rodzinę. Był to jednak ewenement w tamtych czasach. Opowieści, które udało mi się zebrać, często kończyły się zerwaniem relacji rodzinnych, utratą pracy, osobistymi dramatami. Lub po prostu jeszcze bardziej skrzętnym ukrywaniem się. Nikt też otwarcie tego nie przyznaje, ale możemy się domyślać, że zdobycie takich informacji mogło prowadzić do wykorzystania ofiar we współpracy ze służbami.
Jakie były powody łapanek? Czy to prawda, że akcja była związana z zagrożeniem epidemią AIDS i obawą, że to właśnie homoseksualiści mogą być źródłem zakażeń?
Wątpię, żeby epidemia AIDS odgrywała tu znaczącą rolę. Był to jeden z oficjalnych powodów podawanych przez ministerstwo, obok niskiej wykrywalności przestępstw w środowisku oraz prostytucji homoseksualnej, która też na pewno istniała. Ze względu na charakter miejsc spotkań osób homoseksualnych, siłą rzeczy ukrytych i podejrzanych, tzw. pikiet, często służby wrzucały wszystko do jednego worka i za prostytucję uznawały niezrozumiałe dla siebie praktyki mężczyzn szukających kontaktu z innymi homoseksualistami. W 1985 r. w Polsce odnotowano bodajże cztery przypadki zachorowania na HIV, rok później jeden na AIDS, a oficjalna data rozpoczęcia akcji “Hiacynt” to 15. listopada 1985. Nie znalazłem też informacji, żeby badano zatrzymanych mężczyzn, a diagnostykę HIV wprowadzano w Polsce właśnie od 1985 r, akcja Hiacynt prowadzona była natomiast do 1987 roku. Wiele więc wskazuje na to, że powodami “łapanek” było po prostu podejrzenie o homoseksualizm i fakt przebywania w miejscu uczęszczanym przez homoseksualistów. Wysłuchałem, na przykład, opowieści świadka, który nie był homoseksualistą, ale znalazł się w knajpie uznawanej za “gejowską” i w ten sposób trafił na posterunek. Należy też pamiętać, że wiele ofiar akcji Hiacynt dostawało po prostu wezwania na komendę, a niektórzy mężczyźni byli na nią doprowadzani z miejsc pracy, domów, szkół i uczelni. Zdarzały się przypadki nadgorliwych funkcjonariuszy, którzy informowali pracodawców i rodzinę o powodach wezwania.
Dlaczego do dziś nie można zlokalizować "różowych teczek”, które zakładano zatrzymanym? Według niektórych teczki znajdują się w IPN, inni twierdzą, że w archiwum Komendy Głównej Policji. Czy według pana to zamieszanie może dotyczyć spekulacji, że mogą w nich się znaleźć informacje o politykach z pierwszych stron gazet? Podobno w latach 90. posługiwano się nimi do szantażu politycznego.
W 2007 r. aktywiści Szymon Niemiec i Jacek Adler złożyli wniosek do prokuratury o uznanie akcji “Hiacynt” za zbrodnię komunistyczną i podnosili, że służyła ona przede wszystkim do szantażu i zmuszania zatrzymanych do współpracy ze służbami w charakterze informatorów. Jak wiadomo służby zawsze bardzo wnikliwie badały “obyczajowość” figurantów, nie tylko w środowisku homoseksualistów. Prokuratura nie dopatrzyła się jednak znamion czynu zabronionego. Jak można przeczytać w uzasadnieniu oddalenia wniosku: “wybór tematu spowodowany był niekorzystną sytuacją w zakresie przestępstw dokonywanych przeciwko życiu, zdrowiu i mieniu homoseksualistów oraz niepełnego rozpoznania milicyjnego prostytutek homoseksualnych”. Dalej prokuratura powołuje się na “ustawowe działania” ówczesnej MO. Trudno jednak pogodzić się z faktem, że sankcjonowany jest sposób, w jaki przeprowadzono akcję i że rejestrację możliwie największej grupy osób homoseksualnych z powodu “niewystarczającego rozpoznania” tego środowiska przez milicję uznano za zgodną z prawem. Teczki, które zapewne nadal są w posiadaniu policji, zawierają wrażliwe dane na temat tysięcy osób. Nie trudno zgadnąć, że ujawnienie takich informacji mogło i nadal może wyrządzić krzywdę wielu osobom, w tym politykom, jeśli ich dane znalazły się w “różowych kartotekach”.
Wiadomo, że łapanki urządzano m.in. w miejscach spotkań gejów. Czyli gdzie?
W większych miastach funkcjonowały lokale, o których było wiadomo, że ich klientelą są homoseksualiści. W Warszawie były to na przykład kawiarnie Alhambra (przy Alejach Jerozolimskich), Santos, Antyczna (późniejsza Szpilka) i Lajkonik - wszystkie w okolicach Placu Trzech Krzyży. W restauracji Ambasador w Alejach Ujazdowskich za kotarą znajdował się ukryty bar. Sam Plac Trzech Krzyży był jednym z epicentrów gejowskiego środowiska. Istniały również tzw. pikiety, czyli miejsca schadzek - przy Placu Trzech Krzyży był to szalet, znany jako “grzybek”, ale też pobliski park. Dworzec Centralny i jego długie podziemne korytarze, tzw. “Broadway”. Dostępne były też sauny, a latem plaże nad Wisłą.
Z tego co pan mówi, wynika, że życie gejów w PRL-u nie było usłane różami.
Był to swoisty underground. Środowisko można było podzielić na bywalców i ukrywających się. Ci ostatni mieli zapewne najwięcej do stracenia - żony, rodziny, wysokie stanowiska. Pozostali spotkali się w lokalach, pewna część jednych i drugich zapuszczała się na pikiety, żeby poznać kogoś nowego. W każdym razie nie był to wyłącznie świat rodem z “Lubiewa”, w którym Michał Witkowski barwnie i z przekąsem opisał pewien wycinek środowiska. W mieszkaniach urządzano imprezy i spotkania - właśnie tak zaczął rodzić się ruch aktywistów, który nie doczekał się jednak rejestracji aż do upadku komunizmu.
Czyli homoseksualiści w PRL-u w dużej mierze żyli w ukryciu.
Ze wszystkimi tego konsekwencjami: strachem, nieufnością, konspiracją i bezradnością. Ukrycie dotyczyło też przebywania w miejscach publicznych, bo odwiedziny w lokalu czy na pikiecie zawsze mogły skończyć się zatrzymaniem lub stygmatyzacją. Ci odważniejsi korzystali ze wszystkich możliwych rozrywek, na pewno nie brakowało takich, którzy czerpali przyjemność z ryzyka, ale nie był to dominujący nastrój. Każdy homoseksualista musiał znaleźć własną strategię na przetrwanie, jak pozostali współobywatele ciemiężeni komunizmem, tyle że z dodatkowym obciążeniem, wykluczającym go także ze społeczeństwa “na powierzchni”. Istniały związki funkcjonujące, na przykład, pod przykrywką mieszkających ze sobą “kuzynek” lub “braci”, ale były też osoby bardziej otwarte, jak Zboralski, które przyjmowały konsekwencje tej otwartości “na klatę”. Jak wiadomo nie brakowało dowcipów na temat “podejrzanych” osób nieprzystających do utartych wzorców, co ma odzwierciedlenie również w filmie tamtego okresu.
Jakie są szanse, że powstanie film na podstawie pana scenariusza?
"Hiacynt" jest moim pierwszy tekstem, jednym z kilku, nad którymi obecnie pracuję. Od początku budził zainteresowanie, trafił do finału konkursu Script Pro 2016, teraz otrzymał główną nagrodę w konkursie Script Wars, dzięki temu zainteresowanie nim wzrosło. W tej chwili trwają rozmowy, które, mam nadzieję, doprowadzą do realizacji filmu.
Czy nie obawia się pan, że w związku z wyborem nowego dyrektora PISF, szanse na powstanie filmu są mniejsze?
Nie obawiam się zmian, o ile są to zmiany na lepsze, a to można ocenić dopiero po jakimś czasie. Myślę, że każdy film musi trafić na swój moment. Mam nadzieję, że w Polsce nadal będzie powstawało coraz więcej dobrych i ważnych filmów, dzięki którym nasze kino jest doceniane na świecie. Czy „Hiacynt” trafi do ich grona, okaże się, gdy nadejdzie jego moment.
Rozmawiał Łukasz Knap
Marcin Ciastoń jest absolwentem lingwistyki stosowanej i scenariopisarstwa. Jego scenariusz "Gorzki fiolet" znalazł się w finale Script Pro 2016. Uczestnik i stypendysta międzynarodowego programu Cross Channel Film Lab również ze scenariuszem "Gorzki fiolet". Finalista Script Pro 2017 ze scenariuszem "Powrót", autor koncepcji serialu dokumentalnego "Komiks - Superbohater PRL" dla Canal+Discovery. W 2017 roku otrzymał główną nagrodę w konkursie Script Wars za scenariusz "Hiacynt". Obecnie, wraz ze współscenarzystką Ewą Rozenbajgier i producentką Joanną Szymańską, pracuje nad filmem dla widowni familijnej "Detektyw Bruno", z którym biorą udział w warsztatach Kino Dzieci.Pro.