Artur Barciś odszedł z serialu bez żalu. "Stwierdziliśmy, że nie chcemy już tego dalej ciągnąć"

- Kiedy zagrałem kalekę w "Znachorze", to do mnie przylgnęło i już tak zostało. Ale chyba rozumie pan, że trudno byłoby mi zagrać wysokiego, przystojnego bruneta - śmieje się Artur Barciś. Właśnie mija 40 lat od jego filmowego debiutu oraz 20 lat od emisji pierwszego odcinka serialu "Miodowe lata".

Artur Barciś odszedł z serialu bez żalu. "Stwierdziliśmy, że nie chcemy już tego dalej ciągnąć"
Źródło zdjęć: © AKPA

26.07.2018 | aktual.: 27.07.2018 10:49

Mateusz Demski: Czuje pan żal? Jest pan dziś praktycznie nieobecny w kinie.
Artur Barciś: Oczywiście śledzę to, co dzieje się w polskim kinie i z zazdrością spoglądam na kolegów, ponieważ chętnie zagrałbym w niektórych filmach. Ale fakt jest taki, że od lat, z małymi wyjątkami, nie jestem obsadzany. Nie wiem, jaka jest tego przyczyna. Mogę przypuszczać, że obsadą w produkcjach kinowych rządzi jakaś grupa ludzi, którzy mają pod opieką określone nazwiska. Nie jest to żadna tajemnica, wszyscy to widzimy. Tak już po prostu jest, trudno z czymś takim walczyć. Co więcej, nie mam agenta, który zabiegałby o to, abym zagrał w danym filmie, sam również nigdy nie dzwoniłem w tej sprawie do reżyserów. Z drugiej strony to nie jest tak, że o niczym innym nie marzę, tylko o tym, aby ktoś napisał dla mnie scenariusz i obsadził w głównej roli. Aktorstwo jest ogromną paletą barw. Można się spełniać w różny sposób.

A czuje się pan spełniony w kontekście seriali telewizyjnych?
Oczywiście. Serial "Ranczo" opierał się przecież o bardzo dobry scenariusz. W lekkiej, komediowej formie przemycał kwestie dotykające naszej mentalności, procesu transformacji, a także polityki, traktując pewne sprawy w proroczy sposób. Niejednokrotnie kilka lat po jego emisji w polskiej polityce spełniało się to, co widzowie mogli oglądać na ekranie. Tym samym uważam, że w "Ranczu" fantastycznie sportretowaliśmy nie tyle Polskę B, co po prostu nas Polaków. W sposób zabawny, a przede wszystkim wnikliwy. Myślę, że w historii polskiego serialu "Ranczo" znajdzie się na poczesnym miejscu.

To znaczy, że "Ranczo" definitywnie przeszło do historii?
"Ranczo" zakończyło się na dziesiątym sezonie, ale chyba nie oznacza to jego definitywnego odejścia. Mówimy o serialu, który stał się znakiem czasów, w których żyjemy. Który reaguje na to, co dzieje się wokół. Przypominam, że mieliśmy zakończyć już na czwartym sezonie, następnie na ósmym, a ostatecznie dotrwaliśmy do dziesiątej odsłony. Powstał już scenariusz filmu kinowego. Czytałem go, jest świetny. Jest szansa, że w rozszerzonej wersji trafi również do telewizji. Mam nadzieję, że zostanie zrealizowany.

Obraz
© ONS.pl

Innym przebojem były "Miodowe lata". Czy przez te wszystkie lata nie czuł pan zagrożenia syndromem, który dopadł Andrzeja Grabowskiego przy postaci Ferdka Kiepskiego?
Nie, dlatego że "Świat według Kiepskich" jest kręcony do dzisiaj, a my zakończyliśmy naszą przygodę z "Miodowymi latami" po pięciu latach. Stwierdziliśmy, że nie chcemy już tego dalej ciągnąć. Zależało nam na tym, aby wyjść z szufladki. Co prawda, szybko weszliśmy w kolejną pod tytułem "Ranczo", ale na pewno nie zostaliśmy Tadziem Norkiem i Karolem Krawczykiem do końca życia. Mimo wszystko czuję sentyment do tego serialu. Robiliśmy go uczciwie. Była to jedyna produkcja kręcona na żywo przy udziale publiczności. Wymagało to od nas ogromnej aktorskiej dyscypliny, ale zarazem dawało wielką satysfakcję. Nie pamiętam, który polski serial wyludniał tak ulice w tamtych czasach. Nie wiem, czy to prawda, ale podobno rekordowy odcinek zobaczyło ponad jedenaście milionów ludzi. Kosmiczna oglądalność. Poza tym po dwudziestu latach jest on stale powtarzany i wciąż ma swoich wiernych widzów.

Ale nie miał pan poczucia, że rozmienia się na drobne? Słyszałem głosy, że robił pan z siebie przed widzami "głupka".
Nie. Robiliśmy go naprawdę rzetelnie i nikomu nie przyszło do głowy, żeby się wygłupiać. Zasługa leży głównie po stronie Maćka Wojtyszki, który reżyserował większość odcinków. To właśnie on przekonał mnie, aby wziąć w tym udział. Tym bardziej, że na początku bardzo się wahałem. W tym samym czasie na ekranach polskich telewizorów królował "13 posterunek", który bardzo mi się nie podobał. Kiedy więc usłyszałem, że zaproponowano mi rolę w sitcomie, pomyślałem, że może to stać na podobnym poziomie. Ale Maciek mnie przekonał, że to będzie coś zupełnie innego. Nie wygłupy na ekranie, a komizm, który sprowadza się do tragizmu postaci. Jak mawia Woody Allen, komedia jest w zasadzie tragedią, tyle że przytrafiła się komuś innemu. I myślę, że w tym tkwi tajemnica ciągłej popularności tego serialu. Bohaterowie naprawdę przeżywają wszystkie absurdalne pomysły, które przychodzą im do głowy, dążąc do tego, o czym marzy każdy widz.

To znaczy?
To oczywiste. Żeby mieć więcej pieniędzy.

Zaczynał pan od tytułów, w których chodziło o coś zupełnie innego. Wróciłem niedawno do batalistycznej „Do krwi ostatniej…”, filmu, który zrealiozwano równo 40 lat temu. To pana pierwsza filmowa rola. Dlaczego pana wzięli?
Dokładnie nawet nie pamiętam. Zakładam, że jak to zwykle bywa w szkołach filmowych, operator lub asystent reżysera prawdopodobnie zobaczył mnie w jednej ze szkolnych etiud. No i zagrałem. Była to rola radzieckiego żołnierza, który wskutek odniesionych ran trafił do szpitala. Właśnie tam spotyka go główny bohater, w którego wcielił się Jerzy Trela. Był to mały, ale bardzo wdzięczny epizod. Chłopak, który zawsze chciał zostać arcymistrzem szachowym, prosi głównego bohatera o partię szachów. Niestety w jej trakcie umiera, a gra nie zostaje dokończona. Ostatecznie ten fragment nie trafił do kin, pojawił się za to w wersji telewizyjnej.

Rola musiała zostać dobrze przyjęta, skoro półtora roku później wrócił pan na plan do Jerzego Hoffmana. W międzyczasie rozpoczęła się też przygoda z teatrem.
Na trzecim roku studiów trafiłem do łódzkiego teatru 7:15, ówczesnej filii Teatru im. Stefana Jaracza. Zagrałem pucybuta w musicalu "Taka noc nie powtórzy się więcej". I takie też były moje początki. Proszę pamiętać, że jako studenci nie mieliśmy wielkiego wyboru. Aktor musiał być przede wszystkim w teatrze. Miałem to szczęście, że wchodząc do świata profesjonalnego teatru, trafiłem na fantastycznych przewodników, między innymi na profesor Ewę Mirowską. To ona mnie zaprotegowała i dała poczucie, że wchodzę do miejsca, gdzie mogę liczyć na pomoc ze strony prawdziwych przyjaciół.

Obraz
© ONS.pl

Ale mimo wszystko z tyłu głowy pozostawał duży ekran. Zagrał pan w wielkim przeboju lat 80.
Ścieżka filmowa była marzeniem. Każdy z nas chciał grać w filmach i serialach, dlatego też "Znachor" Jerzego Hoffmana stał się dla mnie oknem na świat. Mówimy o produkcji wyreżyserowanej przez czołowego polskiego twórcę, scenariusz był oparty na popularnej powieści, a do tego trafiłem na fantastyczną obsadę z Anną Dymną i Jerzym Bińczyckim na czele. Znalezienie się w tym miejscu było dla mnie wielkim szczęściem. Wtedy miałem poczucie, że złapałem Pana Boga za nogi i to właśnie od tego momentu zacznie się moja wielka kariera. Niestety, premiera filmu opóźniła się ze względu na wybuch stanu wojennego. A co za tym idzie, wszystko wywróciło się do góry nogami.

Ale mimo to szczęście wciąż panu dopisywało. Szybko trafił pan na Krzysztofa Kieślowskiego. Pamięta pan wasze pierwsze spotkanie?
No, nie tak szybko. Trzy lata to dla początkującego aktora kawał czasu. Kiedy trafiłem do szkoły filmowej Krzysztof był już legendą. Wszystkie jego filmy trafiały na półki, a "filmówka" stała się w tych komunistycznych realiach swoistą enklawą, wolną wyspą, na której właściwie nie było cenzury. Dzięki temu Krzysztof przyjeżdżał do nas na pokazy swoich filmów i prowadził wielogodzinne dyskusje ze studentami. Fantastycznie się go słuchało. Krzysztof nigdy nie mówił niepotrzebnych słów. Każdy z nas używa wielu zbędnych zwrotów tylko po to, aby gorączkowo przekazać swoją myśl. Krzysztof ograniczał się czasem do jednego zdania. I wszystko było jasne. To było szczególnie cenne w późniejszym kontakcie na linii reżyser-aktor. Reżyser, który mówi za dużo, wprowadza mętlik w głowie. Krzysztof miał jasną wizję kina. Czuliśmy to nie tylko na planie, ale również w trakcie pokazów. Jego historie się wchłaniało, przeżywało, a następnie zostawało się z pytaniem, co zrobiłbym w takiej sytuacji. Nikt nie pozostawał wobec nich obojętny.

Był pan młodym chłopakiem, kiedy zagrał w filmie Kieślowskiego.
Tak. Ni stąd, ni zowąd otrzymałem propozycję zagrania w filmie "Bez końca". Wtedy byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Później oczywiście powstał "Dekalog", w którym zagrałem postać milczącego nieznajomego. Chodziło o połączenie dwóch światów - realistycznego, w którym rozgrywały się poszczególne historie i metafizycznego. Ten drugi był nieoczywisty, a sam Krzysztof unikał odpowiedzi na podstawowe pytanie, czy Bóg w ogóle istnieje. Wtedy też pojawił się pomysł na postać, która będzie pomostem pomiędzy tymi historiami, znakiem zapytania. Pozostało pytanie, kto to jest. Ale o to właśnie chodziło Krzysztofowi, aby każdy zadał sobie to pytanie sam i sam sobie na to pytanie odpowiedział. Ja panu na to nie odpowiem.

*Często mówi się, że ta niejednoznaczność i nieoczywistość rzutowała na pana kolejne role. Czy czuje się pan zakładnikiem jednego typu postaci? *
Podstawową kwestią w przypadku obsady są warunki aktora. Niewielu reżyserów podejmuje ryzyko ich przełamania, często w swoich wyborach wykazując się zwykłym lenistwem. Tym samym, kiedy zagrałem kalekę w "Znachorze", gdzieś to do mnie przylgnęło i już tak zostało. Tak po prostu jest. Z drugiej strony nie narzekam. Chyba rozumie pan, że trudno byłoby mi zagrać wysokiego, przystojnego bruneta. Aktor do niektórych ról po prostu nie pasuje. Ale mimo widocznego podobieństwa i stałego motywu jednostek skrzywdzonych przez los, charaktery tych postaci bywały różne. Mimo że wszystkie przyjmowały mój wygląd, to okazywały się na swój sposób odmienne.

Obraz
© ONS.pl
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (300)