*Joss Whedon, ten namaszczony już przed laty na papieża popkultury przez geekowską brać facet, ma ewidentnie dość. Nie wyreżyseruje nadchodzących dwóch filmów o Avengers, a przed londyńskim pokazem prasowym z szerokim uśmiechem na ustach przyznał się do nienawiści żywionej wobec swojego dzieła, wyrażając przy tym nadzieję, iż zgromadzonym "Czas Ultrona" spodoba się bardziej niż jemu. Zwyczajna kokieteria? Zapewne; szczególnie że słowa te padły z ust człowieka, który nakręcił trzeci największy blockbuster w dziejach, a teraz ma sporą szansę ten wynik przebić. Bo jeśli to faktycznie jego pożegnanie z MCU, to cholernie efektowne.**
Iron Man na sterydach bezpardonowo przebijający rozszalałym Hulkiem metalowy szkielet górującego nad afrykańskim miastem budynku podczas parominutowej naparzanki, której realizacja pochłonęła pewnie budżet równy rocznym wydatkom polskiego kina? A to nawet nie jest najbardziej efektowna scena. Trzeba Whedonowi oddać jedno – odchodzi z donośnym hukiem. Ba, nie zawraca sobie nawet głowy ekspozycją, od pierwszej sekundy pompując wysokooktanową adrenalinę rozsadzającą żyły na pokazowo napiętych bicepsach Thora i Kapitana Ameryki. Jednak nie serwuje serii frenetycznie zmontowanych, pośpiesznie skleconych scen drażniących oko epileptycznymi cięciami, bawi się obrazem, stylizuje – nierzadko może i przesadnie, ale kto by narzekał pośród przecinających powietrze kul – ujęcia na komiksowe kadry; rzecz jasna trzymając się przy tym granicy wyznaczonej przez standardy hollywoodzkiego spektaklu.
O ile w pierwszym filmie przeciwnik był skądinąd niedookreślony, Avengers tłukli anonimowe masy wygenerowanych komputerowo maszkar, a Loki szczerzył się z wysokiej wieży, tak teraz sceny akcji niosą ze sobą pewien ładunek emocjonalny, bowiem Ultron – z głosem Jamesa Spadera – to bodaj najlepszy szwarccharakter, jaki do tej pory zaoferowało MCU. Stworzona, a może raczej uwolniona przez Tony'ego Starka i Bruce'a Bannera sztuczna inteligencja wymyka się spod kontroli, chcąc wymazać jakikolwiek ślad po ludzkości. Jednocześnie nie jest bezrozumną siłą o fasadowej motywacji. Innymi słowy mit Frankensteina, choć jedynie zasygnalizowany, obleczony zostaje w nowe, metalowe ciało. Problematyka owej relacji pomiędzy demiurgiem a jego kreacją nie jest pierwszoplanową kwestią „Avengers: Czasu Ultrona”, ale spaja scenariusz.
Szczęśliwie udało się ujarzmić wielość poruszonych zagadnień fabularnych, docelowo prowadzących do intryg, które pociągnięte zostaną w kolejnych filmach i z Avengers, i z indywidualnymi członkami zespołu, oraz zapanować nad mnogością postaci (pojawia się tutaj, choćby na moment, parę znanych twarzy, a także, już na dłużej, kilka nowych). Zachowano płynność narracji poprzez rezygnację ze zwyczajowego zabiegu poświęcenia każdemu superherosowi osobnych regulaminowych pięciu minut, ale przeplatając ich wątki i eksponując postacie dotychczas drugoplanowe, a sekwencje wyciszone (tak, takie też tutaj bywają) zestawiając z krzykliwymi, od których pęka membrana głośnika. Udane są owe zmiany tonacji – rzeczone zburzenie budynku przez Iron Mana ewokuje pamiętne relacje z jedenastego września; romantyczny wątek Czarnej Wdowy i Hulka nadaje bohaterom pewien tragiczny rys, przypominając o niespełnionej miłości Steve'a Rogersa (zresztą obecny jest tutaj swoisty cytat z pierwszego filmu o Kapitanie); poświęcono też wcale
niemało czasu rodzinnym dylematom Hawkeye'a i dyskretnie przygotowano grunt pod "Wojnę Domową".
„Avengers: Czas Ultrona” domyka, choćby tylko umownie, kolejną erę MCU; rozpoczyna się oczekiwanie na następne filmy, które obiecują niemało, a premiera „Ant-Mana” już za nieco ponad dwa miesiące. Nie ma wytchnienia dla fanów Marvela.
*Marvel Cinematic Universe, czyli Filmowe Universum Marvela