"Avengers". Jak płakać, to na tej jednej scenie ze Stanem Lee
Jak śpiewał klasyk: to już jest koniec, nie ma już nic. "Avengers: Koniec gry" to nie tylko finisz starcia superbohaterów z Thanosem. To też ostatni raz, gdy widzimy Stana Lee na ekranie. I jeśli macie płakać na którejś ze scen, to właśnie na tej, gdy widzimy go beztrosko zadowolonego z życia. Uwaga, spoiler!
Film "Avengers: Koniec gry" kończy pewien rozdział w popkulturze. Film bije rekordy popularności wśród widzów, którzy – można to spokojnie tak nazwać – rzucili się do kin. Nie będziemy zdradzać, które sceny fani produkcji przeżyją najmocniej. O tym, jak wypada film w porównaniu do poprzednich możecie też przeczytać w naszej recenzji pozbawionej spoilerów.
Za to jest scena, o której musimy wspomnieć. Ta ostatnia, w której widzimy Stana Lee. Tak, więcej na ekranie go nie zobaczymy. Choć Kevin Feige, szef Marvel Studios, przyznał w jednym z wywiadów, że szykuje się dodatek specjalny DVD do ostatniej części "Avengersów", w którym to zmontowane będą zakulisowe nagrania ze Stanem, niewykorzystane materiały, które powstały przy kręceniu poprzednich cameo.
Jedno jest pewne: to też jest zamknięcie pewnego rozdziału w popkulturze.
Takiego Stana zapamiętamy
Ojciec uniwersum Marvela zmarł 12 listopada 2018 roku. Podobnie jak w przypadku wszystkich innych filmów Marvela i w "Avengers: Koniec gry" musiała znaleźć się krótka scena ze Stanem Lee. Był już fryzjerem Thora w "Ragnaroku", kierowcą autobusu w "Wojnie bez granic", podchmielonym weteranem, a co tym razem?
Trzeba przyznać, to ostatnie cameo jest właśnie takie, na jakie zasługiwał.
Stana widzimy w momencie, gdy fabuła przenosi się do 1970 roku. Stan jedzie autostradą samochodem z tablicą "Nuff Said". Tak Lee podpisywał często swoje teksty w komiksach. Siedzi więc za kółkiem i rzuca do widzów "Make love, not war". Stan Lee jako hipis? Naprawdę, nie wypada przegapić.
- To było ostatnie cameo nakręcone z myślą o filmach – potwierdził Joe Russo, współreżyser "Avengersów".
- Gdy dorastałem, byłem fanatykiem Marvela. Oglądałem kreskówkę "Spider-Man", w którym Stan użyczał głosu. Myślę, że to, co naprawdę wpływa na ciebie w dzieciństwie, potem jest równie ważne w dorosłym życiu. To z tobą zostaje. Więc gdy Stan pojawiał się na planie i słychać było jego głos, miał miejsce w nas odruch jak u psa Pawłowa. Z miejsca stawaliśmy się znów dziećmi. Cała ekipa filmowa tak miała – wspomina Russo.
- Wszystkie te wielkie gwiazdy filmowe były codziennie na planie. A gdy pojawiał się Stan, zamieniali się w małe dzieci – dodał.
- Występy Lee w produkcjach Marvela przyniosły mu zupełnie nowy poziom sławy i rozpoznawalności. Epizody te, których widzowie się spodziewali i których wyczekiwali, były niczym pełen szacunku ukłon dla bogatej przeszłości Marvela i roli, którą Lee odegrał przy tworzeniu Uniwersum Marvela. Nagle kinomani, którzy nie wiedzieli o Lee praktycznie nic – albo nie mieli pojęcia, jak wyglądał – mogli teraz zobaczyć twarz, która kryła się za słynnym nazwiskiem (i to w jednych z najlepiej zarabiających filmów wszech czasów). Występy te stały się dla fanów Marvela czymś obowiązkowym – pisał Bob Batchelor w książce "Stan Lee. Człowiek-Marvel".
Bez niego to nie to samo
- Mój ojciec kochał wszystkich swoich fanów. Był najwspanialszym i najporządniejszym człowiekiem – powiedziała córka Stana niedługo po tym, jak poinformowano o jego śmierci.
Lee jeszcze za życia stał się legendą. To między innymi dlatego każda drobna scena na ekranie z jego udziałem wprawiała widzów w ekscytację. Kto nigdy nie bił brawa na cameo Lee, niech pierwszy rzuci popcornem. Bo ci, którzy rozkochali się w filmach z uniwersum Marvela dobrze wiedzą, komu zawdzięczają produkcje.
Lee w latach 60. dokonał rewolucji w świecie komiksów. W efekcie przyczynił się do zmiany krajobrazu popkultury Stanów Zjednoczonych. A wiecie, jak nieporadnie wyglądały początki?
Pracował dla Martina Goodmana, szefa wydawnictwa Timely Comics. Gdy usłyszał, że powinien napisać jakieś historie o superbohaterach, załamał ręce. Powiedzieć, że "nie czuł tematu", to mało. DC miało już w rękawie m.in. Supermana, a historie o nadnaturalnych zdolnościach ludzi sprzedawały się jak ciepłe bułeczki. Goodman wiedział, że to jak żyła złota.
- Lee nie potrafił ścierpieć perspektywy dalszej harówki przy komiksach. Rozważał zakończenie trwającej 20 lat kariery, mimo że praca u Goodmana zapewniła mu stałą wypłatę. - "Piszemy nonsensy… Straszliwe bzdury – powiedział swojej żonie Joan. – Chcę odejść. Po tych wszystkich latach stoję w miejscu. Dorosłemu człowiekowi ta durna branża nie przystoi" – można przeczytać w książce "Stan Lee. Człowiek-Marvel" Boba Batchelora.
Autor przyznaje, że Lee spędził sporą część dorosłego życia, wypuszczając tytuły, których żaden dojrzały człowiek nie zaszczyciłby spojrzeniem, od głupiutkich opowiastek o zwierzakach do historyjek o wojnie czy miłości.
- Stanąłem przed szansą napisania czegoś, co naprawdę będzie mnie cieszyć – powiedział – stworzenia postaci, które będą zachowywały się jak prawdziwi ludzie i osadzenia ich w naszym świecie. Mogłem wykazać się wyobraźnią i zakończyć niektóre opowieści happy endem, a inne wprost przeciwnie – wspominał po latach.
Lee zaczął budować swoje uniwersum. Najpierw powstała więc Fantastyczna Czwórka. Historia o tej drużynie nie tylko miała czerpać z kultury popularnej, fantastyki naukowej i kina klasy B, ale również nawiązywać do zimnowojennych napięć i rywalizacji ze Związkiem Radzieckim w wyścigu zbrojeń nuklearnych i podróży kosmicznych. Elementy, które potem będą przewijać się w wielu innych historiach.
Ile osób podpisałoby się pod zdaniem, że to właśnie dzięki Lee komiksy i filmy na nich oparte są dziś żyłą złota ciągnącą się kilometrami?
Wiecie, jaki jeszcze obrazek chcemy pamiętać (bo nie historie o tym, że Lee był manipulowany przez swoją własną rodzinę)?
O ten, o którym pisze Batchelor w swojej książce: 17 listopada 2008 roku prezydent George W. Bush podczas ceremonii w Białym Domu uhonorował Lee Narodowym Medalem Sztuki i Narodowym Medalem za Osiągnięcia w Naukach Humanistycznych. Wyróżnienie to jest jednym z największych i najbardziej prestiżowych, jakie może nadać rząd Stanów Zjednoczonych w owych dyscyplinach.
Lee czekał na swoją kolej, która przyszła zaraz po słynnej zdobywczyni Oscara, aktorce Olivii de Havilland. Prezydent pochylił się i nałożył medal na jej szyję, całując ją przy tym w policzek. Żartowniś jak zawsze, Lee, po tym jak wyciągnął dłoń, którą oburącz uścisnął Bush, uśmiechnął się i wypalił: "Ale mnie pan chyba nie pocałuje, co?".
Bush się roześmiał. Następnego dnia media z całego świata opublikowały fotografie, na których Stan i prezydent rechoczą serdecznie.