"Avengers: Koniec gry": W poszukiwaniu straconego czasu [RECENZJA]
12 lat, 21 filmów, prawie 19 mld dol. przychodu. 19, nie licząc prawdopodobnie trzech kolejnych, które zdaniem analityków, ekspertów i miłośników Excela zarobi "Avengers: Endgame". Ale czy absolutny box office'owy pewniak, produkcja, która może zdetronizować "Avatara", na premierę której bilety kosztowały nawet 10 tys. dolarów, jest też sukcesem artystycznym? Właśnie się o tym przekonaliśmy.
Gigantyczny finansowy sukces "Infinity War" ("Avengers: Wojna bez granic") był w dużej mierze zasługą zagorzałych fanów Kinowego Uniwersum Marvela (MCU), którzy film braci Russo powtarzali sobie do znudzenia jeszcze w kinach. Jednak nawet dla osób w lokalnym markecie dla "lepszych walorów smakowych" wybierających ziemniaki z logo Spider-Mana "Wojna bez granic" była filmem zbyt długim. Zbyt długim, ale przy czasie trwania "Końca gry" wyglądającym jak krótki metraż.
"Avengers: Koniec gry" trwa bowiem aż 185 min. I każdą z nich czuć niestety w trakcie seansu. Zacznijmy jednak od początku.
Do kina weź pieluchy. I kroplówkę
"Koniec gry" zaczyna się niemal dokładnie w momencie, gdzie kończyła się "Wojna bez granic". Skutki pstryknięcia palcem przez Thanosa obserwuje na Ziemi zrozpaczony Hawkeye (powracający do MCU Jeremy Renner)
,Tony Stark (Robert Downey Jr.) leci zaś przez kosmos uszkodzonym statkiem, w którym kończy się tlen. Poturbowany Iron Man postanawia nagrać pożegnalną wiadomość do swojej ukochanej i już ma się żegnać z życiem, gdy znikąd pojawia się ratunek.
Z powrotem na zdziesiątkowanej planecie pozostali przy życiu Avengerzy bez wytchnienia i sukcesu poszukują sprawcy największej masakry w dziejach wszechświata. Kiedy wreszcie im się udaje, okazuje się, że nie są w stanie zrobić wiele, by odzyskać utraconych przyjaciół. Musi minąć aż 5 lat, by na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności (będzie ich w filmie jeszcze sporo) pojawiła się kolejna szansa. Sęk w tym, że spora część bohaterów pogodziła się już z porażką i nie ma zamiaru próbować ponownie.
Zasemblujcie się wreszcie
Pierwsza część ostatnich "Avengers" to dramat - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zrezygnowanie miesza się tu z rozpaczą i determinacją, atmosfera tylko od czasu do czasu przerzedza się za sprawą kilku raczej kiepskich żartów, a z ekranu głównie wieje nudą. Dopiero gdy pojawia się na nim bóg piorunów, publika nieco się ożywia, by na dobre rozkręcić się po mniej więcej godzinie. Wtedy też postaci wreszcie biorą się do roboty, zamiast popłakiwać i zapijać smutki skandynawskim piwem.
Nie zrozumcie mnie źle - czuć, że gwiazdorska obsada daje z siebie wszystko i całkiem nieźle radzi sobie w dość smutnym repertuarze. Jednak żałoba, jak na film wieńczący ponad dekadę rozrywkowych blockbusterów, trwa tu zdecydowanie za długo. Zwłaszcza, że w tej części "Avengers: Endgame" oglądamy zaledwie kilkoro z kilkunastu bohaterów, których poznaliśmy w ostatnich latach.
Powrót króla
Dalej jest na szczęście dużo ciekawiej i - przede wszystkim - radośniej. Ze świata przypominającego raczej filmy konkurencyjnego DC, wybieramy się na przejażdżkę w miejsca, których widzowie na pewno nie spodziewali się w "Końcu gry". Chyba, że w przeciwieństwie do autora niniejszego tekstu, z zapartym tchem czytali różne teorie odkręcenia intergalaktycznej rzezi. Którąś z nich - jedną z 14 mln, jak przewidział Dr Strange - na pewno trafili.
"Avengers: Koniec gry" nie jest filmem złym. Jest za to produkcją potwornie rozwleczoną, w przeciwieństwie do głównego antagonisty (Thanosa) nie do końca zbalansowaną i, przede wszystkim, cierpiącą na syndrom "Powrotu króla". Zarówno tu, jak i w książce J.R.R. Tolkiena czy jej ekranizacji, twórcy nie do końca wiedzą, gdzie postawić kropkę. Tym samym serwując widzom przynajmniej pięć różnych zakończeń. I choć pod koniec trzeciej godziny filmu na sali słychać będzie i szloch, i śmiech, większość kinomanów odczuwać będzie raczej znużenie wymieszane ze zmęczeniem.
Koniec gry
Odpowiadając więc na pytanie postawione we wstępie: "Avengers: Endgame" jest sukcesem połowicznym. Jest wynikiem pracy sprawnych rzemieślników, którzy nie zarżnęli 12-letniej już kury znoszącej złote jajka, pod jej piórami ukrywając jednak mocno nadwyrężony szkielet. Kościec, na którym dłużej nie da się gotować tak dobrego rosołu jak przed laty, a który w chwilę po wylaniu na talerz, doprawiać trzeba pieprzem.
I właśnie on - pod postacią Thora i Strażników Galaktyki - ratuje to ograne już mocno danie. Przez jakiś czas jednak, dzięki tym ostatnim, da się go jeszcze konsumować. Ale najlepsza nawet przyprawa nie będzie w stanie zamaskować potrawy przyrządzonej ze starych, nieświeżych i lekko nadgniłych już składników. Może więc i lepiej, że trzecia faza MCU wreszcie dobiega końca.