85. gala wręczenia Oscarów przeszła już do historii. Oto jak decyzje Amerykańskiej Akademii Filmowej komentuje nasz felietonista Bartosz Żurawiecki.
Oskary w tym roku były - jak zwykle - długie, nudne i przewidywalne. Miała wygrać "Operacja Argo" to i wygrała. Daniel Day-Lewis miał dostać swoją trzecią statuetkę, to i dostał (co zresztą dowcipnie spuentował w swej mowie dziękczynnej). "Miłość" miała zdobyć wyłącznie nagrodę dla "najlepszego filmu obcojęzycznego" to i zdobyła wyłącznie.
Tylko dwa wybory Akademii okazały się nieoczywiste - Oskar dla Anga Lee za najlepszą reżyserię (stawiano tutaj na Stevena Spielberga)
i statuetka dla Jennifer Lawrence za najlepszą rolę kobiecą (faworytką była Jessica Chastain)
. Ale jak na trzy i półgodzinną ceremonię to stanowczo za mało.
Zaskoczeniem - jednak in minus - było też grzeczna konferansjerka Setha McFarlane'a, za którym szła fama bezczelnego obrazoburcy, a który okazał się średnio zabawnym prymusem. Szkoda - liczyłem, że może chociaż on rozbije dętą atmosferę mamuciej akademii, do której stanowczo za dużo wstawiono rozwlekłych numerów musicalowych.
Dla mnie osobiście najprzyjemniejszym fragmentem tegorocznych Oskarów był występ Dame Shirley Bassey - zaśpiewała ona piosenkę z "Goldfingera" z okazji 50 rocznicy powstania pierwszego Bonda. I piosenka, i wykonawczyni wciąż są w znakomitej formie. Tyle zapamiętam z tej imprezy. Cała reszta nie wynagrodziła mi zarwanej nocy.