Bartosz Żurawiecki: Ludzie ludziom...
Kinematografia Rumunii zdaje się leżeć na antypodach kinematografii Polski. Podobno w tym kraju jest ledwie kilkadziesiąt kin, ponoć najsłynniejsze rodzime filmy gromadzą góra 20 tysięcy widzów, a jednak to właśnie Rumunia dominuje na międzynarodowych festiwalach. Ostatnio film stamtąd wygrał Berlinale, zaś na nasze ekrany weszło w piątek nagrodzone w Cannes za scenariusz i role kobiece „Za wzgórzami” Cristiana Mungiu (przypominam, laureata Złotej Palmy z roku 2007 za „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni”). Co więcej, każdy film rumuński – przynajmniej każdy, który możemy zobaczyć w Polsce – jest co najmniej dobry i ciekawy, jeśli nie znakomity lub wręcz wybitny.
O co chodzi? Na czym to polega? Dlaczego my się nieustannie puszymy, szczycimy liczbą filmów, które wypuszczamy co roku i sumami, które pochłania ich produkcja, liczymy w setkach tysięcy widzów oglądających polskie produkcje, a jednak rodzimy myszy? A u nich bieda, deficyt, wiatr w oczy, a jednak diamenty. Czyżby prawdą było, że prawdziwa sztuka powstaje w trudnych warunkach? Nie powielałbym jednak egzaltowanych truizmów, bowiem kino rumuńskie hojnie wspierają zachodni koproducenci – do „Za wzgórzami”, na przykład, dołożyli się Francuzi i Belgowie. Jednak tak szeroki front finasowania nie byłby możliwy, gdyby nie pojawiły się w tym kraju talenty, gdyby twórcy ichniego kina nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. Kolejność jest dokładnie taka – najpierw błysk, a dopiero później międzynarodowe uznanie i wsparcie.
Rumuni doskonale zdają sobie sprawę, że najlepsi są w surowych dramatach z życia, w których kamera trzyma się bardzo blisko bohaterów i nie pozwala sobie na żadne „skoki w bok”. Prawie nie ma w tych filmach muzyki (która mogłaby sterować naszymi emocjami), wątków pobocznych, wycieczek w rejony surrealne czy komediowe. Takie właśnie filmy z Rumunii chce oglądać festiwalowa publiczność. Mogłoby się wydawać, że powielanie tej formuły doprowadzi w końcu do jej wyjałowienia. Że kolejne produkcje staną się epigońskie i banalne. A jednak nie...
Rumuńskie filmy mocno tkwią w lokalnym kontekście, ale nigdy nie są wsobne i zapatrzone we własny pępek (jak to się dzieje z polskimi filmami). Opowiadają o sprawach najważniejszych – miłości, wolności, śmierci – lecz zawsze poprzez drobiazgową, reporterską obserwację rzeczywistości. Nie znajdziemy w nich morałów, mądrości sadzonych ex cathedra, podziału na „słuszne” i „niesłuszne”. Często pokazują sytuacje, z których tak naprawdę nie ma dobrego wyjścia, konflikty, które nie dają się rozstrzygnąć. Ich ocenę i interpretację twórcy zostawiają widzowi.
Film „Za wzgórzami” – nie waham się go nazwać wybitnym – oparty został na prawdziwych wydarzeniach. W jednym z rumuńskich klasztorów zmarła dziewczyna, którą poddano egzorcyzmom. To, co łatwo mogło się stać się prostym oskarżeniem Kościoła, instytucji religijnych i państwowych, w dziele Mungiu nabiera szerszego i głębszego kontekstu, nie tracąc przy tym krytycznego charakteru. Są „Za wzgórzami” przede wszystkim wstrząsającą opowieścią o ludziach bezradnych, samotnych, opuszczonych. Desperacko uciekających od wolności w rzeczywistość jasno określonych reguł, wierzeń, rygorów. Rzeczywistość, w której mogą poczuć się bezpieczni. Owo bezpieczeństwo jest złudzeniem, ten świat ich tak naprawdę niszczy, dewastuje ich osobność, zabija w nich żywe uczucia. Miłość – powiada Mungiu – nikogo i niczego nie ocala. Nie ocali ani siebie, ani swojej ukochanej Voichity Alina, która przyjeżdża do klasztoru, by zabrać z niego przyjaciółkę „w daleki świat”. Bo miłość jest ryzykiem, wyzwaniem. Voichita nie ma odwagi, by to
wyzwanie podjąć. Odrzuca miłość na rzecz wiary, która zapewnia jej ciepły kąt i odrobinę akceptacji ze strony otaczających ją ludzi. W jej smutnym, niepewnym dotąd życiu (razem z Aliną wychowały się w sierocińcu) to jakiś mały, własny kawałek stałego lądu. Lecz i on okaże się pułapką.
Na rumuńskiej prowincji pokazywanej przez Mungia na nikogo nie można liczyć – ani na lekarza, ani na popa, ani na policjanta, ani na sąsiada. Trudno tu nawet mówić o złej woli czy rozmyślnym okrucieństwie. Raczej o obojętności, wąskich horyzontach, o bezrefleksyjnym egoizmie i konformizmie. Lecz też o dobrych chęci, które brukują piekło złych uczynków. Mungiu przedstawia to wszystko bez krzyku, bez demonstracji, bez osądzania. W szarościach, a nie w czerni i bieli. Chociaż w wywiadach mówi, że przed nakręceniem „Za wzgórzami” pilnie obejrzał słynny horror „Egzorcysta” , próżno wyglądać w jego filmie diabła. To ludzie ludziom zgotowali ten los.