Debiutancki film *Leszka Dawida „Ki” jest krokiem w dobrą stronę. No, raczej kroczkiem niż krokiem, niestety. Jak to zwykle u nas, na garść celnych obserwacji przypada szklanka stereotypów, choć widać, że twórcy starają się, by nie wpaść w tradycyjne pułapki polskiego kina: moralizatorstwo, karykaturę, uproszczony obraz świata, szowinizm etc. Nie do końca im się to udaje, nadto gubi ich asekuranctwo i zdawkowe potraktowanie kwestii, które uchodzą nad Wisłą za tzw. drażliwe.*
Główna bohaterka filmu, Kinga alias Ki (dobra Roma Gąsiorowska, która wreszcie zrezygnowała ze swej neurotycznej maniery) jest matką z dzieckiem, bezrobotną mieszkanką Warszawy. Dorabia czasami jako modelka w Akademii Sztuk Pięknych. Owszem, ma partnera o imieniu Antoni (Krzysztof Ogłoza), ale to żałosny dupek, którego nie stać nawet na to, by posiedzieć parę godzin z własnym synem.
Sceny między Ki a facetami, z którymi próbuje wejść w jakieś relacje emocjonalne – właśnie Antonim, potem Mikołajem (Adam Woronowicz) – należą do najlepszych w filmie. Mężczyźni są egoistami o psychopatycznym niekiedy zacięciu. Skupieni na własnym ego i własnych zabawkach, przekonani o swej wyższości moralnej i intelektualnej (Mikołaj, oczywiście, słucha „trudnego” jazzu), nawet się nie starają, by przełamać barierę komunikacyjną, która istnieje między nimi a Kingą. Gdzieś tam pojawia się także motyw nieobecnego ojca Ki – porzucił dawno temu rodzinę, córka widuje go „raz na dwadzieścia lat”. Gdyby więc jakiś odpowiedzialny, heteroseksualny facet objął bohaterkę swoim męskim ramieniem, to jej życie zaraz by się ustabilizowało? Ejże, czyżby to było aż takie proste?
Nie rozumiem, dlaczego twórcy najpierw pokazują Ki jako dziewczynę bystrą, błyskotliwą, inteligentną i obrotną, a zaraz potem robią z niej „głupią blondynkę”. Kulminacyjnym momentem tej „strategii” jest kuriozalna scena, w której bohaterka pyta Mikołaja, co to takie Hezbollah. W dodatku, nie potrafi prawidłowo wymówić nazwy owej partii. Kinga sympatyzuje z feministkami, które są tu przedstawione bez agresywnej niechęci (jak to dotąd bywało w polskim filmach), ale i bez sympatii. Głoszą hasła kobiecej solidarności, lecz nie kwapią się, by pomóc swej siostrze. A i sama Ki, która nieporadnie próbuje robić jakieś feministyczne „projekty”, zdaje się nie wiedzieć, dlaczego akurat popiera ten ruch. De facto więc twórcy filmu powtarzają wytarty nonsens, że feminizm to tylko głupia, przelotna, snobistyczna moda. Zwłaszcza, że jej ucieleśnieniem na ekranie staje się wredna właścicielka galerii ufryzowana w dredy i nosząca pretensjonalne imię, Miriam.
Kino angielskie, w które debiut Dawida jest zapatrzony – robione przez Kena Loacha czy młodszą Andreę Arnold – potrafi bardzo precyzyjnie osadzić swoich bohaterów i bohaterki w krajobrazie społecznym i kulturowym. A jak to wygląda w „Ki”? Laska nie ma kasy, by utrzymać siebie i dziecko, a wynajmuje pokój w wielkim, designerskim mieszkaniu w starej kamienicy (ile może zarobić jako modelka na ASP?). Nosi się modnie, szlaja po warszawskich klubach, gdzie drinki kosztują fortunę. Nie pojmuję też, dlaczego nie szuka pracy, w której nie musiałaby się rozbierać (prawdę mówiąc, w ogóle nie szuka pracy). Opresja kulturowa zaś sprowadza się w filmie do banalnej figury obleśnego, napalonego kierownika „pomocy społecznej”.
Doceniam „Ki” za to, że próbuje pokazać nerwowość, niepewność, chaos życia mieszkańców wielkiego miasta. Brną oni z impetem w ślepe uliczki, poddają się bezrefleksyjnie rozmaitym bodźcom, tu coś uszczkną, tam coś rozleją, zrobią dziecko, narobią głupstw... Przydałoby się jednak więcej w tym humoru i współczucia. Ostatecznie, twórcy nie opowiadają o stworach z obcych planet, ale o nas, o was, o sobie.
Ciągle też czekam na reżysera, który - biorąc się do opisywania polskiej rzeczywistości - nie będzie sięgał po wyświechtane klisze, lecz zaprezentuje ją w oryginalny formalnie i wnikliwy merytorycznie sposób. Mimo pewnych zalet, „Ki” można podsumować tytułem - potraktowanych przez twórców z taką ironią - prac artystycznych bohaterki. Oszustwa prawdy.