Berlinale: Liam Neeson znów zabił wszystkich

Podczas tegorocznego Berlinale niewiele tytułów urasta do miana filmów z oficjalnej selekcji międzynarodowego festiwalu. Tak w konkursie, jak i poza nim, przeżywamy szereg rozczarowań.

Berlinale: Liam Neeson znów zabił wszystkich
Źródło zdjęć: © AP

18.02.2011 | aktual.: 17.04.2019 12:25

Podczas tegorocznego Berlinale niewiele tytułów urasta do miana filmów z oficjalnej selekcji międzynarodowego festiwalu. Tak w konkursie, jak i poza nim, przeżywamy szereg rozczarowań. Podczas pokazu thrillera "Unknown" z Liamem Neesonem cała sala umierała ze śmiechu. Na niemieckim "My Best Enemy" śmiano się już zgodnie z intencjami twórców, ale sam film - bardzo średni - prowokował pytania o zasady selekcji. Niezłe kino pokazywane jest za to w konkursie głównym. Dzisiejszy seansu "The Forgiveness of Blood", choć zachwytu nie przyniósł, okazuje się jedną z ciekawszych propozycji tegorocznego festiwalu.

Liam Neeson powinien otrzymać dożywotni zakaz opuszczania Wielkiej Brytanii. Ilekroć wyjeżdża zagranicę, coś się dzieje. Jeszcze nie odbudowano Paryża po jego wizycie z "Uprowadzonej", a już zdążył zdemolować Berlin w swoim najnowszym thrillerze z cyklu hit'n'go "Unknown". Oczywiście nie ze swojej winy. Zmusiły go okoliczności. Po Paryżu gonił za porywaczami córki, w Berlinie ucieka przed tajemniczymi spiskowcami. Czy to jeszcze pech czy już premedytacja?

** W "Unknown" Neeson gra dr Martina Harrisa, specjalistę w zawiłej dziedzinie, której twórcy nie usiłują nam w żaden sposób objaśnić. Jest szychą, bierze udział w ważnej naukowej konwencji - tyle ma nam wystarczyć. Początkowo jeszcze lawiny nieprawdopodobnych zdarzeń nic nie zapowiada. Reżyser Jaume Collet-Serra wkłada sporo wysiłku, by prolog jego filmu uśpił nasze oczekiwania. Ot, scena na lotnisku w Berlinie, odbiór bagażu, meldunek w hotelu... Seria wystudiowanych ujęć, prosty, inicjacyjny dialog, nieśmiało plumkająca muzyka. Karuzela rusza w chwili, gdy okazuje się, że przed terminalem lotniska została walizka z ważnymi dokumentami. Nie mija minuta, gdy taksówka wioząca Harrisa z powrotem na miejsce, przebija barierkę mostu i z impetem wpada do rzeki...

Gdy cztery dni później bohater budzi się w szpitalu i nic nie pamięta, oczywistym jest z jakim kinem mamy do czynienia. Odzyskać tożsamość, odnaleźć ukochaną (Harris przyjeżdża do Berlina z żoną), ukarać sprawców całego zamieszania. Collet-Serra, pośledni twórca kina gatunkowego ("Dom woskowych ciał", "Gol 2", "Sierota"), nie sili się na oryginalność, ale jednocześnie doskonale zna zasady podejmowanej konwencji. Rozpoczynając wywróconym na lewo "Frantikiem" Polańskiego, a kończąc w stylu trylogii "...Bourne'a" Greengrassa, Hiszpan udowadnia, że wielbi jej szczytowe osiągnięcia. Gorzej, że przestrzeń pomiędzy podpatrzonymi u konkurencji punktami kontrolnymi zabudować musi własnymi pomysłami.

Fabuła jest tu mistetnie skonstruowaną bzdurą, której ze świecą szukać nawet w kinie b-klasowym. Harris traci tożsamość, żona go nie poznaje, a jego miejsce zajmuje obcy mężczyzna... Byłoby całkiem na miejscu, gdyby do polskich kin film ów trafi pod tytułem "Skradziona tożsamość".

"Unknown" ma sporo wspólnego z "Uprowadzoną" Pierre'a Morela, ale ułomności tego pierwszego nie da się w żaden sposób wybronić. Thriller Colleta-Serry to kino na serio. Wszystkie zwroty akcji, skonstruowany za ich pomocą spisek i finałowa konkluzja celują w kondycję współczesnego świata, podczas gdy film Morela był li tylko bezczelnym pretekstem, by rozbić kilka samochodów i podziurawić parę szyb. "Unknown" tymczasem z przerażającą łatwością wpada w autoparodię. Dialogi są tu niedorzecznym zlepkiem filmowych kuriozów ("Nie wiem kim jestem", "...wielu ludzi zginie"), Neeson cierpi za miliony, a realizatorska maniera przywodzi na myśl najbardziej sztampowe produkcje lat dziewięćdziesiątych.

Koniec końców... film dobrze się ogląda. Nie tak znowu często mamy styczność z kinem bezbronnym, bo nieświadomym własnego absurdu. Co "Unknown" robi w oficjalnej selekcji Berlinale? Poprzednie dni udowodniły, że na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Takich zaskoczeń jest w programie festiwalu znacznie więcej.

Przykładem niechaj będzie "My Best Enemy" Wolfganga Murnbergera, oszczędna farsa podśmiewująca się z filmowych stereotypów narosłych wokół Drugiej Wojny Światowej. Film nawet zgrabny, miejscami zabawny i błyskotliwy, ale pochodzący z puli wypełniającej zazwyczaj telewizyjne ramówki. Murnberger nadrabia budżetowe braki (uboga scenografia, słaba charakteryzacja, drugoligowi aktorzy) bezczelnością. Z mitem aryjskiego oficera mierzy się podobnie, jak Tarantino w "Bękartach wojny" - ukazuje go jako idiotę i błazna, człowieka niskich pobudek i wielkiej chciwości. Filmowi brak jednak odpowiedniego balastu, by stać się pełnowymiarową satyrą. Po napisach końcowych pozostaje olbrzymi niedosyt i cisnące się na usta pytanie "Ale o czym to było?".

Ciekawe kino prezentowane jest w konkursie głównym. Do jaśniejszych jego punktów zaliczyć wypada "The Forgiveness of Blood", pierwszy pełnowymiarowy film Joshuy Marstona od czasu pamiętnej "Marii Łaski Pełnej" z 2004 roku. Rezyser podejmuje wykorzystany już wcześniej w "Siódmym dniu" Carlosa Saury motyw rytualnych sąsiedzkich zadr, ale obdziera go z nihilistycznej ekstrawertyki. Bohaterem jest nastolatek, którego ojciec, zabiwszy skłóconego z nim od wielu lat sąsiada, skazuje swoją rodzinę na dyktowane lokalnymi obyczajami potępienie. Sam musi się ukrywać, podczas gdy jego najbliżsi pozostają na łasce familii mającej prawo do krwawego odwetu. Marston nie fetyszyzuje tych prymitywnych, dumnych zwyczajów. Wręcz przeciwnie, skupiwszy się na swoich bohaterach, kreśli szczery pejzaż ich wzajemnych relacji. Takich filmów powinno być w tym roku w Berlinie znacznie więcej...

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)