Ludzie kochają krew. Kochają akcję. A nie takie przegadane, depresyjne, filozoficzne brednie. -- Riggan Thomson
To mogła być katastrofa. Obsadzenie w głównej roli zapomnianego i raczej niekojarzonego z wymagającym repertuarem Michaela Keatona, konfrontacja kina superbohaterskiego ze sceniczną interpretacją opowiadania Raymonda Carvera, a na dodatek sam tytuł, który w zalewie "Batmanów", "Supermanów" i innych słowotwórczych zbitek zwierzęcia i człowieka z miejsca zniechęcał zarówno lubującego się w blockbusterach zjadacza popcornu, jak i częstego bywalca kin studyjnych. Jak się jednak okazało, z tego kapelusza, w którym umieszczono pozornie niepasujące do siebie składniki, Alejandro González Iñárritu wyciągnął dorodnego królika. Z ostrymi jak brzytwa zębami oraz zaczerwienionymi od prochów i łez oczami.
Owszem, można "Birdmana" uznać za, cytując tytułowego bohatera, przegadane, depresyjne, filozoficzne brednie. Wszak jest skrojony pod krytyków i członków Amerykańskiej Akademii Filmowej. Celnie punktuje przywary Fabryki Snów. Nie pozostawia suchej nitki na ukierunkowanych wyłącznie na zysk producentach, a jednocześnie z duża dozą ironii wysławia pod niebiosa Broadway i kino autorskie. To właśnie takie filmy Akademia lubi nagradzać Oscarami, co udowodniła podczas gali z lutego 2015 roku nagradzając go aż czterema ważnymi statuetkami. Jest jednak jedno ale.
Iñárritu przeprowadził wiwisekcję hollywoodzkich machinacji w sposób, który po prostu powala na łopatki. Absolutnie świadomie i z pełną premedytacją rozprawia się z amerykańskim konsumpcjonizmem, przemysłem filmowym i teatralnym, jednak w sposób taki, że przyklaskiwać mu będą zarówno ofiary tegoż ataku, jak i jego naoczni świadkowie. Bo czy kochający i pamiętający karierę Michaela Keatona widz nie będzie oklaskiwał jego doprawianej wisielczym humorem przemiany? A ten nastawiony na wizualną ucztę nie doceni maestrii, z jaką Emmanuel Lubezki nakręcił sztukę, której niemal taneczna choreografia poszczególnych sekwencji przypomina karkołomny balet? Tu ręce same składają się do braw.
"Birdman" ma w sobie wszystko - zwroty w akcji, humor, patos, osobiste dramaty bohaterów, mistrzowskie dialogi. Jest jednocześnie intymny i rozbuchany. I zawiera to, czego filmom ostatnio brakuje - nieuchwytnej przez wielu współczesnych rzemieślników cząstki magicznej. Cytując zagranicznego krytyka - to film, którego nikt się nie spodziewał, ale za który wszyscy powinniśmy być wdzięczni. 120 minut z kinową wirtuozerią, zasługującą nie tylko na kilka seansów, ale i wszystkie filmowe nagrody tego świata.
Ocena: 10/10
Wydanie Blu-ray:
"Birdmana" na Blu-ray to pozycja obowiązkowa zarówno dla osób, które już widziały film w kinie, jak i tych, które czekały na seans w domowym zaciszu. Ci pierwsi, z dużą dozą prawdopodobieństwa zachwyceni sposobem, w jaki przeniesiono scenariusz na ekran, dzięki materiałom dodatkowym będą mogli zajrzeć za kulisy i zapoznać się ze wszystkimi tajemnicami jednego z najlepiej nakręconych filmów w historii kina. Ci drudzy, oprócz tego co otrzymują ci pierwsi, będą mieli okazję zapoznać się z bez dwóch zdań najlepszym filmem, jaki miał premierę w polskich kinach w 2015 roku.
Oprócz dokumentu o realizacji filmu, z którego dowiemy się, jak trudnym zarówno dla obsady jak i ekipy przedsięwzięciem było kręcenie "Birdmana", będziemy mogli też posłuchać rozmowy z wcielającym się w głównego bohatera Michaelem Keatonem oraz prowadzącym go za rękę reżyserem. Poza tym, na płycie znajdziemy też bardzo zabawne zdjęcia z planu, z których część pojawia się również we wspomnianym 33-minutowym dokumencie.
Jak na tak interesującą produkcję, wiele pytań, które zadają sobie widzowie podczas seansu („jak oni to zrobili?”, „czy to w ogóle możliwe?”) zostaje jednak bez odpowiedzi. Przy całym szacunku dla maestrii „Birdmana”, jego materiały zakulisowe pozostawią widza z uczuciem lekkiego niedosytu.
Ocena: 6/10