“Blade Runner 2049” [RECENZJA]: filmowe złoto, przy którym bledną wszystkie filmy s-f ostatnich lat
Warto było czekać. “Blade Runner 2049” wychodzi daleko poza imitację oryginału. Trwająca niemal trzy godziny kontynuacja klasycznej dystopii jest utkana z obrazów tak gęstych, że ma się ochotę obejrzeć ją drugi raz natychmiast po pierwszym seansie. O fabule na prośbę reżysera i polskiego dystrybutora nie mogę nic napisać. Ale mogę napisać, jak ten film wygląda, a wygląda, jednym słowem, bosko.
“Blade Runner 2049” przynosi bardzo mroczną i melancholijną wizję analogowo-cyfrowej przyszłości. Obrazy ulepione z rzeczywistości wirtualnej, rdzy, stali - skąpane w bajecznej, złotej poświacie i kolorach z imprezy techno - są zasługą operatora Rogera Deakinsa, nominowanego do Oscara trzynaście razy. Jeśli po tym filmie nie dostanie wreszcie złotej statuetki, to niech ją wezmą diabli. Dawno nie widziałem w kinie tak dopracowanych zdjęć. Wprowadzają w stan dziwnej hipnozy, z której nie chce się wychodzić. Budzą jednocześnie sentyment i niepokój.
W nowym “Blade Runnerze” ciągle pada. Jeśli nie deszcz, to śnieg. Duszące się w smogu miasto przyszłości wygląda jak połączenie Los Angeles i Osaki, odbudowanych w pośpiechu po wybuchu bomby atomowej. Sciemniały od pluchy betonowy moloch, w którym marzenia przybierają kształt elektronicznych hologramów. Granica między rzeczywistością i nierzeczywistością zaciera się w nim do nierozpoznawalnego stopnia.
Zobacz, co o filmie "Blade Runner 2049" mówi się za granicą:
Co jest prawdą? Kim jestem? Znamy te pytania z pierwszego “Blade Runnera”. Główny bohater, oficer policji Los Angeles poszukuje Ricka Deckarda, byłego łowcę androidów, który zaginął trzydzieści lat temu, ale tak naprawdę poszukuje siebie. Nieprzypadkowo nosi inicjał “K”, tak jak bohater “Procesu” Franza Kafki. W miarę rozwoju akcji poznajemy najważniejsze wątki śledztwa, ale w pewnym momencie historia jakby traci na znaczeniu, niektóre kwestie są potraktowane po macoszemu, górę biorą obrazy i muzyka.
“Blade Runner 2049” jest bez dwóch zdań najbardziej klimatycznym i ambitnym filmem s-f tego roku i najwolniejszym medytacyjnym blockbusterem ostatnich lat.
Ryan Gosling w głównej roli budził wiele kontrowersji, ale od pierwszej sceny nie mamy wątpliwości, że jest strzałem w dziesiątkę. Wpisuje się w film, który jest encyklopedią dylematów tożsamościowych XXI w. jako reprezentant współczesnego modelu męskości. Trochę macho, trochę hipster. Trzyma emocje na wodzy pod pozornie beznamiętnym wyrazem twarzy. Jest posłuszny, ale czuje, że w jego życiu jest coś głęboko nie tak. Przygotowuje się do powiedzenia “nie”. Bezbłędnie wypadł też Harrison Ford, jego powrót na wielki ekran z klasą nawiązuje do ikonicznej roli.
Ryan Gosling w filmie “Blade Runner 2049” (fot. mat. prasowe)
Filmowy Zen. Nowy “Blade Runner” przenosi teraźniejsze niepokoje i lęki na poziom refleksji, niespotykany w amerykańskich wysokobudżetowych produkcjach. Stawia pytania, których dawno nie zadał żaden reżyser filmu s-f. Ale uwaga, Denis Villeneuve zrobił film bardzo wymagający. Mógł być bez szkody krótszy o kwadrans lub dwa, ale to piękny snuj. Wielu widzów może być zaskoczonych powolną, koronkową narracją, ale nikt nie odmówi mu dbałości o szczegół, melancholijnie-ekstatycznego klimatu i wywołującej gęsią skórkę ścieżki muzycznej, w której pobrzmiewają zaaranżowane przez Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa echa motywów Vangelisa. Podsumowując, bardzo dobra kontynuacja klasyka, może nie arcydzieło, ale z pewnością film spełniony, porywający wizualnie, zasługujący na uwagę szerokiej publiczności, nie tylko fanów oryginału.
Ocena 8/10
Łukasz Knap