Bokser, jego brat i ich matka
"The Fighter" Davida O.Russela ("Złoto pustyni", "Jak być sobą") to film o sporcie - ale nie film sportowy. Konfrontacje na ringu, które rytmizują akcję, stanowią w istocie tło dla znacznie ważniejszych wydarzeń. Boks gra tu pierwszoplanową rolę - ale ten film nie jest o boksie. Raczej o mocowaniu się z życiem, czasami bardziej, a przeważnie - mniej udanym.
Micky (Mark Wahlberg) to 31-letni zdolny bokser, którego kariera sportowa uporczywie stoi w miejscu. Ostatnia szansa na zawodowy sukces powoli wymyka mu się z rak. Jego menedżerką jest matka Alice (fantastyczna Melissa Leo): prowincjonalna bizneswoman, paląca papierosa za papierosem. Trenerem - faworyzowany przez rodzicielkę brat Dicky (Christian Bale), były mistrz bokserski, którego przebrzmiałą legendą żyje senne miasteczko Lowell, gdzie mieszkają bohaterowie. Nagły triumf przerósł jego siły i Dicky popadł w uzależnienie narkotykowe - jego dni wypełnia palenie cracku i przesiadywanie w rozsypującym się domu znajomych ćpunów. Alice i Dicky aranżują kolejne walki w których Micky zbiera razy, a oni - pieniądze.
"The Fighter" nie jest filmem o wielkim świecie sportu, jego blichtrze i grubych zwitkach banknotów. Pomiędzy prezentowanymi widzowi kolejnymi walkami leniwie sączy się życie, szarawa pozasportowa codzienność. To obraz traktujący o rzeczach małych, tak pod względem skali czy jakości jak i w wymiarze moralnym. To portret geograficznej i duchowej prowincji: obrzeży amerykańskiej rzeczywistości, dalekich od pocztówkowych wizerunków Empire State Building, kasyn Las Vegas i mostu Golden Gate o zachodzie słońca. Jej małych marzeń, prostych zasad. Ameryka jawi się tu jako rzeczywistość zdegradowana, pełna wykrzywionych twarzy, złych fryzur i toksycznych relacji. Ale w tym całym śmietniku niedopowiedzianych ludzkich historii pojawia się czasami błysk; nie jest to bynajmniej zgubiony przez bogacza szlachetny kamień o pięknym szlifie - raczej rozbite szkiełko od butelki po winie marki wino. Ale w oczach prowincjonalnego słońca między tymi dwoma błyskotkami nie ma większej różnicy.
Takim światełkiem pośród burych, jednakowych dni okazuje się Charlene, dziewczyna, w której szybko zakochuje się Micky. Mężczyzna po raz pierwszy ma kogoś, kto jest z nim dla niego samego - nie dla płynących z niego profitów. Uświadomienie mu, że taka możliwość istnieje; że egoizm też czasami jest potrzebny - to rola partnerki, której obecność zaważy na dalszych, zarówno zawodowych jak i prywatnych losach boksera. The Fighter to film bardzo dobrze obsadzony i jeszcze lepiej zagrany. Można by uznać że jasnym tego wyznacznikiem są dwie nagrody, jakie Amerykańska Akademia zdecydowała się przyznać Melissie Leo i Christianowi Bale'owi za role drugoplanowe. To rzeczywiście mocne punkty filmu, choć Bale gra tu na charakterystycznej dla siebie nucie - drastyczna fizyczna przemiana wydatnie podkreśla cechy charakteru odtwarzanej przez niego postaci; chwyt świetny, acz nieco nieświeży. Leo także przeszła wizualną metamorfozę. Pięćdziesięcioletnia aktorka, zaledwie 14 lat starsza od Bale'a, wypada w roli matki
dziewięciorga dzieci w stu procentach autentycznie. Alice jest uosobieniem prowincjonalnej mentalności. Relacja zaborczej matki i uzależnionego syna jest niezwykła; to między nimi objawia się jeden z tych błyszczących momentów - gdy, nie umiejąc przeprowadzić rozmowy, zaczynają wspólnie nucić piosenkę. Warto zwrócić też uwagę na inne postaci, może nie tak spektakularne, ale matowe i rytmiczne jak rzeczywistość, do której przynależą. Mark Wahlberg (Micky) nie był faworytem rozlicznych akademii, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że jego gra sprawia wrażenie przezroczystej; Micky jest stonowany, trochę nudny. On i Charlene tworzą natomiast bardzo wiarygodną, zwyczajną w swej fajności relację. Szczególne wrażenie robią sceny intymne, tak inne od utartych kanonów przedstawiania namiętnych chwil w amerykańskim kinie. Pełne ciepła i prawdziwej bliskości; bez upiększeń, zwyczajne jak świat bohaterów. Jego naturę doskonale oddają także lakoniczne, wręcz ubogie dialogi - jakże adekwatne do sytuacji (postaci, które je
wygłaszają nie są przecież erudytami).
Film wspierają bardzo udane zdjęcia - świetnie sfilmowane sceny walk są suche i konkretne. Widoczne ziarno i nerwowo prowadzona kamera z ręki, imitująca telewizyjne transmisje z walk (choć operator Hoyte Van Hoytema odjął im sporo koloru) tworzą spójną całość z sekwencjami rozgrywającymi się w rodzinnej miejscowości bohaterów. Na ekranie tonacja przedstawiania ringu nie różni się bardzo od prezentacji okolic gdzie wzrastali Micky i Dicky. Lowell jawi się jako miasto-widmo: parę ulic, które nieustannie trzeba remontować; kilka sklepów ze wszystkim i niczym i ta wszechogarniająca szarość, wylewająca się z każdego zaułka.
Gdyby spróbować streścić fabułę filmu, wyszłaby z tego mdła historia o przezwyciężaniu słabości; o tym, jak to marzenia się spełniają, gdy tylko wierzy się w nie odpowiednio mocno... Jednak Fighterowi wolno operować tak banalnymi prawdami - bo nie jest filmem aspirującym do miana nowego życiowego kodeksu. Ani pretensjonalnym. Po prostu jest; dobrze napisany, dobrze zrealizowany, dobrze zagrany... dobry.