Film „Tamara i mężczyźni” znakomitego brytyjskiego reżysera Stephena Frearsa („Królowa”, „Niebezpieczne związki”) jest komedią, która mogłaby posłużyć jako temat rozważań nad tzw. angielskim humorem. Wszystko kręci się wokół pewnej Tamary, lecz jeszcze bardziej interesujący są owi mężczyźni.
Oto płodny autor kryminałów (specjalność: gwałty i morderstwa, norma: 10 stron dziennie, przetłumaczono jego książki nawet na suahili) siedzi za stołem naprzeciwko swoich mniej fartownych kolegów po piórze. Wpatrują się w niego z nabożnym podziwem, lecz on zachowuje się skromnie. „Nie jestem awangardzistą, zaspokajam niewybredne gusty, plotę zgrabne fabułki i tyle.” Któryś słuchacz gorliwie protestuje: „Pisze pan jak Raymond Chandler”, a mistrz dyskretnie podsuwa: „I jak Graham Green”.
Nic metodą „kawa na ławę”, wszystko jakby mimochodem, dyskretnie. Tak właśnie w swej komedii o Tamarze i mężczyznach Frears podrzuca coś jeszcze: pytanie, skąd się wziął anonimowy potwór popkultury, który pożera dobrą, starą Anglię. I odpowiedź: że tego potwora urodziła elita, a przynajmniej jej część. Ów Chandler i Graham Green w jednej osobie opublikował przecież 19 książek, jest człowiekiem pióra, twórcą. Zresztą nikomu w tym filmie odpuszczone nie będzie.
Głównego bohatera już znamy. Ma żonę, którą od dawna zdradza, bo „twórczy umysł potrzebuje marginesu swobody”, lecz to ona przepisuje jego teksty, dba o promocję, odpowiada na listy czytelników itd. A przede wszystkim prowadzi pensjonat ”Zacisze pisarzy”, coś w rodzaju naszych Domów Pracy Twórczej. Oprócz tej pary w „Zaciszu pisarzy”, usytuowanym w pięknej wiejskiej okolicy, mieszkają oczywiście pisarze i pisarki (specjalnością jednej z pań są lesbijskie kryminały). Przebywa też pewien Amerykanin, naukowiec, który od lat nie może wypocić z siebie książki o Tomaszu Hardym, bardzo przywiązany do swego odkrycia, że Hardy prawdopodobnie miał syfilis i zaraził nim swoją żonę. Kiedy pisarz i naukowiec skoczą sobie do oczu, powiedzą wreszcie, co naprawdę o sobie myślą. Będzie to brzmiało tak: „grafoman, zarabia opisywaniem gwałtów i morderstw”; „tandetny pedant, drętwe, intelektualne gówno”.
No i Tamara. Eks-brzydula, po operacji nosa piękność, pracuje jako dziennikarka w Londynie. Zaczęła od relacjonowania na łamach jakiegoś pisemka wszystkich szczegółów owej operacji, teraz pisze autobiograficzną powieść, „boleśnie szczerą” (efektowna scena: ojciec zaprosił ją do restauracji, by jej powiedzieć, że odchodzi z domu, a ona - pardon - zwymiotowała w serwetkę i położyła ją na talerzu tatusia). Przyjechała do tej wsi, bo stąd pochodzi, chce wyremontować stary dom i skończyć pisanie książki.
A jeśli Tamara - to także perkusista Ben, gwiazda popularnego zespołu, idol z okładek. Prawdę mówiąc jedyna postać, którą dałoby się polubić. Jego popis w domu Tamary, kiedy jako instrumentów perkusyjnych używa wszystkiego, co w zasięgu ręki (oraz nogi) – to numer prawdziwie mistrzowski. I tylko on naprawdę kogoś kocha. Ale Tamara nie bez powodu powątpiewa w jego deklarację miłości; tak naprawdę Ben kocha tylko swojego psa, boksera Bossa. Jedyna w tym filmie prawdziwa miłość skończy się jednak tragicznie, więc pomimo iż w finale padną sobie w ramiona dwie pary po przejściach, nie da się obronić tezy, że „Tamara i mężczyźni” to komedia romantyczna.
Lecz najbardziej zakręconymi postaciami są dwie piętnastolatki. Pełnią rolę chóru greckiego, oceniając to, co widzą („wszyscy pisarze to mendy”), a także mitologicznych Parek: ich dziełem będzie kres sielanki kochanków (posłużą się e-mailem) i koniec jednego małżeństwa (załatwi sprawę zdjęcie z komórki). Bowiem dotychczas potwornie się nudziły - i oto przyjechała Tamara, coś nareszcie zaczęło się dziać. Coś, czyli romanse i seks. Całą teoretyczną wiedzę już mają, posiadły ją z odpowiednich pisemek, a teraz można coś podpatrzeć, chowając się za murkiem. Czego te dziewczyny nie wygadują! „Jego bym przeleciała, lizałby mi parapet, kocham go, ale ograniczę się do seksu, wykąpałabym się w olejkach zapachowych, byłabym w biustonoszu od Prady, on miałby tatuaż” - tu opis, jaki. I piękna wizja, kiedy Ben rzucił Tamarę: „Ja bym popełniła samobójstwo, może ona też popełniła, teraz leży w wannie zgniła jak huba, cała zielona, gdybyśmy to my ją znalazły, to by o nas napisali” - a gdy Tamara jednak pokaże się w drzwiach
- „o cholera, żyje!”. Lecz jeśli te skądinąd niewinne panienki mają w głowach śmietnik, zapchany odpadkami popkultury - to ktoś przecież śmieci z tych pisemek zaprogramował i napisał. I musieli to być jacyś koledzy po piórze lokatorów „Zacisza pisarzy”.
Wygląda na to, że w porządku są tylko krowy, z dziada pradziada, tzn. z babki prababki obywatelki tej wsi, pasące się ogromnym stadem na pięknej łące. To im w końcówce filmu przypadła rola sędziów i egzekutorek dość okrutnego wyroku na tym, który najbardziej zasłużył - i coś chyba uosabiał. Ale wykonały ten wyrok zapewne tylko z konieczności, bo ktoś musiał - w imieniu dobrej, starej Anglii.
W roku 1940, kiedy na Londyn sypały się bomby, Amerykanka Alice Duer Miller napisała tak: „Widziałam tu wiele rzeczy nienawistnych, wiele godnych wybaczenia. A przecież nie mogłabym żyć w świecie, w którym nie stałoby Anglii”. Niewykluczone, że autor „Tamary i mężczyzn”, wobec niedobrej nowej Anglii dość bezwzględny, zgodziłby się jednak z A. D. Miller bez wahania.