"Coś za mną chodzi": Mokre denatki, kochanki... małp, dziewice i dziewczyny z sąsiedztwa
Amerykanie mówią na nie „scream queens” – królowe krzyku. Aktorki, bez których urody – a przede wszystkim – świdrujących uszy wrzasków trudno wyobrazić sobie rasowy film grozy. Dziś szacowne grono diw horroru, do którego należą takie ikony jak Janet Leigh, jej córka Jamie Lee Curtis, Heather Langenkamp, czy Neve Campbell powiększa Maika Monroe.
Urocza 21-latka ze słonecznej Kalifornii daje popis talentu i strun głosowych w "Coś za mną chodzi". Jeden z 25 najlepszych amerykańskich filmów grozy XXI wieku wchodzi do kin w najlepszą z możliwych dat – piątek 13-stego!
13.03.2015 13:36
Kino grozy nigdy nie wstydziło się seksu i przemocy. Z czasem zresztą nagość stała się jednym z synonimów horroru, a kobiece bohaterki – ofiary i mścicielki – słynne „królowe krzyku” miały decydować o sukcesie gatunku na równi z grozą skrytego w ciemnościach monstrum. Oto panie, bez których współczesne kino z dreszczykiem nie miałoby racji bytu!
Janet Leigh wzięła najsłynniejszy prysznic w historii kina, występując w „Psychozie” Alfreda Hitchcocka, za co otrzymała Złoty Glob dla najlepszej aktorki drugoplanowej. Scena z jej udziałem i krwawy zgon w pierwszym akcie, wprawiały w osłupienie i uświadamiały widzom, że w Bates Motel naprawdę nikt nie może czuć się bezpieczny. Ikoniczna postać, która berło „królowej krzyku” przekazała bezpośrednio w ręce… córki.
Pierwszą szansę na udowodnienie, że w żyłach ma królewską krew – Jamie Lee Curtis – otrzymała w 1978 roku. Osobiście próbował się o tym przekonać (i ciut tej krwi utoczyć) Michael Myers – zamaskowany morderca z „Halloween”. Dzięki klasycznemu już filmowi Curtis stała się najbardziej znaną gwiazdą horroru swoich czasów. A przy okazji pomogła slasherowi Johna Carpentera zdobyć tytuł najbardziej dochodowego filmu niezależnego końca lat siedemdziesiątych.
Królewskość – choćby z nazwiska – cechowała Adrienne King. To ona wyznaczyła standardy dla wszystkich kolejnych bohaterek cyklu „Piątek, trzynastego”. Jej postać, wychowawczyni kolonii o imieniu Alice, nie brała narkotyków, nie piła alkoholu i nie myślała o seksie. Czystość ciała i sumienia pozwoliła jej jednak wygrać starcie z bestią, jaką był Jason Voorhees. Przynajmniej w pierwszej części, bo w drugiej szybko poznała Stwórcę. A zaczętą przez Adrienne tradycję, z powodzeniem, kultywowały następczynie.
W odróżnieniu od większości „królowych krzyku” z lat 80. Heather Langenkamp podobnie jak Adrienne King nie epatowała seksem. A mimo to – to jej właśnie – Wes Craven zdecydował się powierzyć główną rolę w „Koszmarze z ulicy Wiązów”. Jej Nancy Thompson zapoczątkowała w horrorze typ „walecznych dziewic” – zaradnych, młodych i inteligentnych bohaterek, z którymi liczyć musiał się każdy potwór. Postać Langenkamp nie czekała na ratunek ze strony napakowanego mięśniaka, ale sama stawiała czoła Freddy’emu Kruegerowi. Nie miała nawet oporów, by wkroczyć na jego rewir. W sam środek sennego koszmaru, w którym pomieszkiwał dzieciobójca z twarzą o wyglądzie spalonej pizzy.
Na liście była już pani o nazwisku King. Czas na niewiastę, w której King się zakochał! Kiedy Fay Wray, bo o niej mowa, oferowano rolę w „King Kongu”, reżyser Merian C. Cooper powiedział jej, że „za partnera będzie mieć najwyższego i najbardziej zasadniczego gościa w całym Hollywood”. Biedaczka myślała, że chodzi o Cary’ego Granta. Początkowy zawód wynagrodziła jej rola… Życia, jak się okazało. Kreacja wybranki gigantycznej małpy miała z czasem przejść do historii.
We współczesność wkraczamy wraz z Neve Campbell, przez wielu postrzeganą jako nowa Heather Langenkamp. W „Krzyku” Wesa Cravena zagrała Sidney Prescott, typ dziewczyny z sąsiedztwa, której pomysłowość i znajomość żelaznych zasad horroru dały dwie rzeczy. Jej samej pozwoliły zachować życie, a całemu gatunkowi otworzyły drzwi ku epoce postmodernizmu.
A w tej osadza się „Coś za mną chodzi” – przełomowy dla gatunku, jak niegdyś slasher Wesa Cravena czy „Piła” Jamesa Wana, nowatorski film grozy. Obraz Davida Roberta Mitchella jeszcze przed wejściem na ekrany – po kilku pokazach festiwalowych – obwołano jednym z najlepszych i najoryginalniejszych horrorów amerykańskich XXI wieku! A grająca w nim Maika Monroe – 21-latka ze słonecznej Kalifornii – już swobodnie rozsiadła się na tronie „królowej krzyku”.
W „Coś za mną chodzi” zagrała 19-letnią Jay, która jest prześladowana przez tajemniczą siłę. Niebezpieczeństwo czai się na każdym kroku, gdyż zło może przybrać postać dowolnej osoby – nieznajomego, albo kogoś z najbliższego otoczenia Jay. Dziewczyna, wspierana przez grupkę przyjaciół, desperacko walczy, by przetrwać i znaleźć sposób na powstrzymanie złowrogiej mocy. „Każdego dnia musiałam przed kimś uciekać, płakać, krzyczeć, rozbijać jakieś rzeczy” – mówi Monroe. „Rola w horrorze to duże wyzwanie. Musisz wiarygodnie odegrać przerażenie, jakiego – odpukać – nigdy w życiu nie doświadczysz. Desperacko walczyć o życie. Być czujna jak ranne zwierzę. Nie wspominając o takich atrakcjach, jak obecna w filmie scena na wózku inwalidzkim. Kręciliśmy ją w nocy, w ujemnej temperaturze, a ja miałam na sobie tylko majtki i biustonosz. Po którymś z rzędu dublu krzyczałam! Nie dlatego, że ktoś mi kazał, ale z zimna i narastającej frustracji. Jednak efekt finalny i to, co widzimy na ekranie, w stu procentach wynagradza te
cierpienia” – zdradza aktualnie panująca „królowa krzyku”.