"Człowiek z magicznym pudełkiem": porażka weterana kina niezależnego [RECENZJA]
Podczas seansu najnowszego filmu Bodo Koxa w mojej głowie kłębiły się pytania. Obok "Ile do końca?" i "Dlaczego to sobie robisz?" pojawiło się fundamentalne "Czemu ten film trafił do dużej dystrybucji?". "Człowieka z magicznym pudełkiem" doceni bowiem jedynie wąska grupa koneserów kina "tak złego, że aż dobrego".
Scenariusz "Człowieka z magicznym pudełkiem" łączy w sobie dystopijne kino sci-fi, społeczną satyrę i historię "miłości potrafiącą pokonać wszelkie granice czasoprzestrzeni". Pomysł na pewno ambitny, znacznie gorzej z wykonaniem.
Warszawa ad 2030, w której toczy się akcja, wygląda jak nieślubne dziecko "Seksmisji" i "Świata według Kiepskich". Powiecie: to kino niezależne, a reżyser nie miał wystarczającej kasy. Jednak takie filmy jak "Lobster", "Pod skórą" czy choćby "Strefa X" pokazują, że do zrobienia niebanalnego sci-fi nie potrzeba wielkich nakładów. Problem Koksa polega po prostu na tym, że szczytem jego kreatywności są świecące buty, roomba udająca robota i futrzane kurtki.
Daleki jestem od pastwienia się i porównywania nowego Bodo Koxa do "The Room" (wiem, niektórych właśnie zachęciłem). Jednak spójrzmy prawdzie w oczy: "Człowiek z magicznym pudełkiem" to film ze wszech miar nieudany, amatorski i męczący. Kuriozalne dialogi, fatalnie napisane postacie, ciągnące się w nieskończoność dłużyzny i scenariuszowe kalki (pomyślane z pewnością jako "nawiązania") sprawiają, że wytrwanie do finału wymaga pokory i samozaparcia. Widzowie, którzy w trakcie pokazu wychodzili, siedzieli z nosami w smartfonach, bądź smacznie spali, najwyraźniej cierpieli na ich deficyt.