Daniel Radcliffe: Szczęściarz
Ma dwadzieścia pięć lat i dwadzieścia trzy role filmowe na koncie. Byłoby ich więcej, gdybyśmy policzyli też jego występy na deskach brytyjskich teatrów. Gdyby jednak zaczepić na ulicy pierwszą lepszą osobę i zapytać, kim jest *Daniel Radcliffe, z każdych ust wyrwałoby się: Harrym Potterem!*
Radcliffe od kilku lat walczy nie tylko z nałogami i plotkami na swój temat, ale i z zaszufladkowaniem go w roli czarodzieja z Hogwartu. Biografia Pottera zapewne będzie się za nim ciągnęła do końca świata i o jeden dzień dłużej, ale może właśnie dzięki temu przed młodym aktorem, który osiągnął spektakularny sukces, wciąż stoją wyzwania.
Radcliffe chce udowodnić światu, że stać go na więcej; że jest ambitnym artystą i nie zamierza skończyć jak Macaulay-Kevin-sam-w-domu-Culkin, choć na ekranie po raz pierwszy też pojawił się jako dziecko. Karierę zaczął w wieku dziesięciu lat na planie telewizyjnego serialu „David Copperfield“ (1999). Dwa lata później u boku Jamie Lee Curtis zadebiutował na dużym ekranie w „Krawcu z Panamy“ (2001) Johna Boormana i chwilę później pojawił się w pierwszej części przygód Harry’ego Pottera. Od tamtej pory użyczył mu swojej twarzy osiem razy i na zawsze zapisał się w pamięci fanów młodego czarodzieja. Wyrósł jednak z tej roli jak wyrasta się z dziecięcych ubranek i zabaw w chowanego. Nadchodzi czas, żeby Radcliffe pokazał swoją prawdziwą naturę, obrał nowy kierunek w życiu i popchnął aktorską karierę na inne tory. Chciał mu w tym pomóc John Krokidas, który obsadził Radcliffe‘a w roli innej kultowej postaci – proroka beat-generation Allena Ginsberga. Film „Na śmierć i życie“ (2013) nie odbił się jednak szerokim
echem, nie był zresztą udany.
Autentyczną zmianę może jednak przynieść rola w zrealizowanym w minionym roku „Słowie na M“ (2013) Michaela Dowse’a. W irlandzko-kanadyjskiej komedii romantycznej Radcliffe wciela się w postać dobrego chłopca Wallace’a, który nie może znaleźć sobie partnerki na życie, ale potrafi być świetnym, czułym i wyrozumiałym przyjacielem każdej dziewczyny. W swojej kumpeli zakochany jest na tyle dyskretnie, byśmy tylko my – widzowie – dobrze o tym wiedzieli i z zacisza kinowych foteli mogli mu kibicować. Radcliffe jest wyjątkowo przekonujący w walce o serce uroczej Chantry (Zoe Kazan), choć podobnej historii nigdy nie przeżył. Kiedy rozmawiamy przez telefon brzmi jak ktoś bardzo pewny siebie. Jest miły, mówi szybko i zdecydowanie udziela odpowiedzi – nawet na te pytania, które wielu uznałoby za zbyt intymne.
Anna Bielak: "Słowo na M" trafnie komentuje współczesną kulturę i współczesnych ludzi – niepoprawnych romantyków, którzy na pierwszym miejscu stawiają... karierę. To dobry sposób na życie?
Daniel Radcliffe: Nie zgodziłbym się z tym, że tego typu nastawienie jest wspólne czy typowe dla wszystkich ludzi. Nie powinniśmy generalizować. Niektóre osoby stawiają na pierwszym miejscu karierę, inne uczucie – zawsze tak było i pewnie wiele się w tej kwestii nigdy nie zmieni. Najważniejsze jest podejmowanie decyzji w zgodzie z samym sobą. Dopóki wszyscy są szczęśliwi, wszystko jest w porządku. Mnie osobiście podoba się jednak, że filmowa Chantry ma pracę, którą lubi i ona jest dla niej priorytetem. Postać zagrana przez Zoe Kazan jest skonstruowana w sposób, który dodaje autentyzmu nie tylko jej, ale i naszej ekranowej relacji.
AB: Osiągnąłeś już ogromny sukces. A takowy zawsze zmienia ludzi. Co jest dziś dla ciebie ważniejsze? Kariera czy zwykłe codzienne życie?
DR: Nie potrafię rozdzielić od siebie tych dwóch sfer i mówić o nich, jak o osobnych kategoriach. Aktorstwo jest moim życiem. Oczywiście potrafię znaleźć czas na relaks i odpoczywać po pracy na planie. Uważam się jednak za szczęściarza, bo uwielbiam swoją pracę i cieszę się, że jest częścią mojej codzienności. Jedne z najpiękniejszych i najzabawniejszych sytuacji, jakie przydarzyły mi się w życiu, miały miejsce na planach zdjęciowych. Zawsze będę je pamiętał i uważał je za ważne. Wielu osobom robienie kariery kojarzy się z walką o przetrwanie. Ja wspominam ten czas z przyjemnością.
AB: Czego nauczyła cię praca na kolejnych planach filmowych? Spędzałeś tam czas, który twoi rówieśnicy poświęcali na rozwiązywanie zadań z matematyki i recytowanie wierszy na szkolnych akademiach.
DR: Nie miałem tak różowo! [śmiech] Od jedenastego do siedemnastego roku życia na planie zawsze była ze mną moja świetna nauczycielka – miała na imię Lina Wright i dbała o to, żeby moja edukacja nie odbiegała od tej, którą moi rówieśnicy mieli w szkole. Miałem osobnego nauczyciela tylko od języka angielskiego. Z jednej strony miałem dużo wolności jako uczeń, z drugiej mój grafik był bardzo napięty. Każdego dnia dzieliłem czas między naukę a pracę. Od trzech do pięciu godzin spędzałem nad książkami, resztę dnia na planie. Wytrwałem w takim reżimie osiem lat. Choć może reżim to niewłaściwe słowo, bo ten system był genialny! Nigdy specjalnie nie lubiłem chodzenia do szkoły – nie byłem w tym dobry i wcale mnie to nie cieszyło. Na normalnych lekcjach bardzo łatwo i szybko się rozpraszałem. Praca z prywatnym nauczycielem była więc najlepszą rzeczą, jaka mogła mnie spotkać w kontekście edukacji! Znów wypadałoby powiedzieć: jestem szczęściarzem!
AB: Na planie „Harry’ego Pottera“ uczyłeś się aktorstwa u boku takich gwiazd jak Alan Rickman, Richard Harris i Maggie Smith. Kto wpłynął na ciebie najbardziej? Kogo nazwałbyś swoim mistrzem?
DR: Pracowałem z wieloma fenomenalnymi aktorami, których powinienem teraz wymienić bez zająknięcia. Był wśród nich Gary Oldman, David Thewlis, wymieniony przez ciebie Alan Rickman czy Imelda Staunton. Jest też wielu aktorów i reżyserów, z którymi nie miałem okazji współpracować, ale jakich bardzo cenię. Mógłbym ich wymieniać godzinami; jest w ich gronie Joseph Gordon-Levitt i Michael Fassbender. Kocham też Petera Sellersa za jego fenomenalne role komediowe!
AB: Jak przez lata zmieniało się twoje podejście do aktorstwa? Kiedy byłeś małym chłopcem traktowałeś je pewnie jak zabawę; teraz to zawód?
DR: Nie powiedziałbym, że kiedyś miałem mniej poważny stosunek do aktorstwa. Poza tym chciałbym, żeby praca na planie zawsze była też zabawą. Kręcenie filmu nie jest jak wykonywanie operacji na otwartym sercu. Nie trzeba przez cały czas zachowywać absolutnej powagi. Pamiętam, że kiedy byłem nastolatkiem bardzo mi imponowało nastawienie, z jakim inni aktorzy przychodzili na plan. Grali swoje role perfekcyjnie, ale nigdy nie brakowało im poczucia humoru i zdystansowanego, wyluzowanego podejścia do pracy. To było dla mnie bardzo inspirujące.
AB: A jak wyglądała twoja współpraca z Michaelem Dowsem – reżyserem filmu „Słowo na M“?
DR: Od samego początku Michael był absolutnie świadomy charakteru i atmosfery, jaką powinien mieć film. Kręciliśmy komedię, której scenariusz był bardzo zabawny, ale Michael bardzo nas uczulił na to, żebyśmy się nie zachowywali... śmiesznie. Nie kreowali postaci, które opowiadają dowcipy i przerzucają się bon motami. Zależało mu na tym, żebyśmy się wcielili w skórę normalnych ludzi i rozmawiali ze sobą w całkowicie naturalny sposób. W czasie prób niejeden raz nas upominał, żebyśmy za wszelką cenę nie starali się być zabawni, bo przerysujemy bohaterów, przesadzimy z konwencją i film stanie się sztuczny. To było bardzo mądre podejście. Michael jest świetnym reżyserem i bardzo się cieszę, że miałem okazję z nim pracować.
AB: Czy kreowany przez ciebie bohater zmienił się pod twoim wpływem? Do jakiego stopnia ty i Wallace jesteście do siebie podobni?
DR: Mamy bardzo podobne poczucie humoru! Mogłem je wykorzystać do budowania postaci, kiedy w niektórych momentach pozwalaliśmy sobie na improwizację. Najbardziej różni nas to, że ja jestem znacznie bardziej otwarty i skłonny do komunikowania swoich potrzeb i emocji, niż Wallace. Nie potrafiłbym tak długo, jak on, żyć w niepewności i ujmijmy to metaforycznie – stać w półotwartych drzwiach, czekając na zaproszenie, by wejść do środka.
AB: Wallace sprawia wrażenie kogoś bardzo nieśmiałego. W pewnym momencie przyznaje, że chciałby cofnąć się w czasie i zmienić swoje decyzje. Miewasz podobne pragnienia?
DR: Uważam, że w moim wieku nie mam jeszcze czego żałować. Oczywiście mówiąc tak nie chcę powiedzieć, że przeżyłem swoje życie w doskonały sposób. Popełniałem błędy, ale to naturalne i nie uważam, że byłoby lepiej, gdybym cofnął się w czasie i ich uniknął. Wszystkie czegoś mnie nauczyły.
AB: Jeśli mowa o dorastaniu i uczeniu się – jaka była najtrudniejsza z dotychczasowych bitew, które musiałeś stoczyć?
DR: Wydaje mi się, że dla każdego najtrudniejszą kwestią w okresie dorastania jest uświadomienie sobie, co daje ci w życiu prawdziwe szczęście, kim chcesz być i co należy zrobić, żeby zawalczyć o tą tożsamość. Nie ma tu miejsca na udawanie. Trzeba odnaleźć w sobie spore pokłady odwagi, żeby stanąć oko w oko z samym sobą. Kiedy nie jestem na planie, bardzo cieszą mnie dni, które spędzam z przyjaciółmi. Siedzimy razem w domu, gotujemy, oglądamy filmy i futbol amerykański. Uwielbiam to!
AB: A jakie masz nastawienie do dziewczyn, randek, związków? „Słowo na M“ czegoś cię nauczyło w tej kwestii?
DR: Nie powiedziałbym, że udział w filmie otworzył mi oczy na coś nowego czy zmienił moje nastawienie. Muszę przyznać, że jestem fanem każdej z rzeczy, które wymieniłaś. Obecnie mam dziewczynę (zobacz ich razem)
, chodziliśmy na randki, wszystkie były świetne, więc – kolejny raz – nie mam na co narzekać [śmiech].