Devin Ratray dla widzów wciąż jest niesfornym Buzzem. "Nie czuję, że 'Kevin sam w domu' jest klątwą"

Buzza McCallistera, czyli wrednego starszego brata z filmu "Kevin sam w domu", pamięta chyba każdy widz. Devin Ratray, bo tak naprawdę się nazywa, ma dziś 41 lat i wciąż próbuje pozbyć się łatki filmowego bohatera. - Publiczność wciąż patrzy na mnie jak na 13-letniego łobuza - ubolewa w rozmowie z Kasią Kasperską.

Devin Ratray dla widzów wciąż jest niesfornym Buzzem. "Nie czuję, że 'Kevin sam w domu' jest klątwą"
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Katarzyna Kasperska

Zdobywca Oscara, Steven Soderbergh, ponownie powraca do świadomości widzów ze swoją najnowszą produkcją "Mozaika" z Sharon Stone w roli głównej. Jak rozpoczęła się wasza współpraca?
Muszę się pochwalić, że sam reżyser do mnie zadzwonił, żeby zaoferować mi rolę. Byłem niezwykle zaszczycony. Odbyło się to wszystko bez zbędnych spotkań czy dodatkowych przesłuchań. "Mozaika" od samego początku brzmiała bardzo tajemniczo i nie chciałbym zbyt wiele zdradzać na temat naszej najnowszej produkcji. Trzeba tego doświadczyć samemu.

Nikt nie potrafi jasno wytłumaczyć, czym jest najnowszy serial Soderbergha. Wiadomo jedynie, że w swojej formie to wielce innowacyjne i pierwsze tego typu przedsięwzięcie. Czy miałeś jakiekolwiek obawy przed podjęciem się tego wyzwania?
Może to zabrzmi arogancko, ale absolutnie nie. Byłem kompletnie zaintrygowany, kiedy przeczytałem wstępną wersję scenariusza. Nadal wiele elementów było dla mnie niejasnych, więc większość wyjaśnił mi Soderbergh przez telefon. Od samego początku produkcja była objęta ścisłą tajemnicą i nikt z osób zaangażowanych do tworzenia serialu nie pomagał aktorom w rozszyfrowaniu tej zagadki. Wszyscy byli nad wyraz skryci. Kiedy w końcu zrozumiałem z jakiego rodzaju materią mamy do czynienia, przyjąłem to bardzo entuzjastycznie. Jedyne czym byłem lekko zaniepokojony, to wagą mojego bohatera dla całej historii. Początkowo podejrzewałem, że wystąpię w epizodycznej roli. Tym bardziej, że jak mówiłem - nie brałem udziału w żadnym castingu. A jednak. Angaż otrzymałem z pierwszej ręki do roli przygotowanej specjalnie dla mnie. Takiego momentu w mojej karierze filmowej jeszcze nie miałem.

Jak wspominasz tamten moment?
Nie mogłem uwierzyć, że Steven Soderbergh proponuje mi tak ważną rolę w jego najnowszym filmowym eksperymencie. Duży respekt dla niego i niesamowita pokora z mojej strony. Dla mnie to był telefon zmieniający bieg mojej dalszej kariery. Prawdopodobnie zabrzmi to kiczowato, ale była to rozmowa zmieniająca życie. O takich telefonach przeważnie się słyszy z ust bardziej cenionych i przystojniejszych aktorów. George Clooney czy Brad Pitt mogą mieć tego typu telefony, ale nie ja. Nie zważając na nic, od razu przyjąłem jego propozycję i zabrałem się do pracy.

Nie masz pojęcia, dlaczego akurat o tobie pomyślał i ciebie wybrał do tej roli?
Absolutnie żadnego.

Nie powiedział?
Później go o to zapytałem. Pracowałem ze Stevenem przy filmie "Panaceum" (2013). Miałem tam bardzo minimalny epizod, który być może trwał niecałe 15 sekund w filmie.Odpowiedział, że pamięta mnie z planu, że widział na co mnie stać i że chciałby to wykorzystać na większą skalę. Dodał, że oglądał moje ostatnie filmy i bardzo mu się podobała moja praca przy "Blue Ruin" (2013) i "Nebrasce" (2013). To był dla mnie ogromny wyraz uznania. Nawet nie będę wspominał, jak o mały włos nie odrzuciłem roli w filmie "Blue Ruin". W tamtym momencie mojej kariery miałem na pieńku ze swoim agentem i obiecałem przed samym sobą, że już nigdy w życiu nie wezmę udziału w niskobudżetowej, niezależnej produkcji. One nigdy nie mają premiery na ekranach kin, w najlepszym wypadku idą prosto na DVD, a najczęściej odchodzą w zapomnienie na zakurzonych półkach u kogoś w domu. Cieszę się, że w przypadku filmu "Blue Ruin" było coś, co przykuło moją uwagę, pomimo tego, iż pracowaliśmy dzień i noc za marne pieniądze, nie mając nawet w planach premiery kinowej. Gdyby nie tamto ryzyko, którego się podjąłem, prawdopodobnie nie miałbym dziś szansy u Stevena Soderbergha. Dzięki "Mozaice" przeżywam najlepsze lata mojej kariery.

Jak to jest, że występujesz w tak wielu niezależnych produkcjach, wciąż jesteś aktywny zawodowo, a wszyscy i tak porównują cię do Buzza McCallistera z filmu "Kevin sam w domu"?
Mnie to nie dziwi. Kiedy jesteś częścią trzeciego w skali najbardziej dochodowych filmów w historii kina, to o czym innym można rozmawiać? Chyba przy każdej nadarzającej się okazji należy o tym wspomnieć.

Nie irytuje cię to, po tylu latach?
Po ponad 28 latach przywykłem już do tego. Zresztą irytacja to nie jest odpowiednie słowo. Nauczyłem się być niewzruszony lub też obojętny w stosunku do tego rodzaju pytań czy też porównań. W żadnym wypadku nie czuję, że "Kevin sam w domu" jest klątwą, która kładzie się cieniem na moją karierę. W życiu! Nie czuję również poirytowania na fakt, że ludzie wciąż na cały świecie oglądają nasz film i niezmiennie od lat go kochają. Wiem, że powinienem być za to wdzięczny do końca życia. Jestem również zaszczycony, że mogę być częścią dorobku, którą pozostawił po sobie wielki i wybitny John Hughes. Ale poza tym jestem również świadomy, że życie przeszłością nie przynosi nigdy niczego dobrego a już z pewnością niczego kreatywnego. Zmagam się z tym problemem od lat i stara się mu przeciwstawić. Nie chcę spocząć na laurach przeszłości, a jednak w tym samym momencie muszę też pamiętać, że filmowa publiczność wciąż patrzy na mnie jak na 13-letniego łobuza, który utrudniał życie i dzieciństwo ulubieńcowi Ameryki. Dobrze, że przynajmniej ja wiem, że nie mam już 13 lat. Mając dziś 40, wciąż dojrzewam jako aktor, starając się z podobnymi sukcesami kontynuować moją karierę.

Pomimo dorosłego wieku, wpisując w wyszukiwarkę internetową twoje nazwisko, w pierwszej kolejności wciąż wyskakuje zdjęcie Buzza i odnośniki do filmu sprzed prawie 30 lat.
No tak, nie jest łatwo. Rozumiem, co czuje Mark Hamill - dla całego świata ten aktor już zawsze będzie tylko Lukiem Skywalkerem, nikim więcej. A przecież, to jest genialny, niepowtarzalny głos Jokera w animowanym Batmanie. Albo Mick Jagger, który wciąż śpiewa "(I Can’t Get No) Satisfaction" w wieku 80 lat. Szkoda, ale tak to już jest i trzeba się w to uzbroić.

W Polsce jest już tradycją oglądanie "Kevina…" i jego kontynuacji w święta Bożego Narodzenia. Sprawa jest na tyle poważna, że kiedy kilka lat temu telewizja zdecydowała się wyjątkowo nie wyemitować filmu - widzowie zorganizowali petycję dopominając się Kevina przy wigilijnym stole. Nie ma Świąt bez Kevina. Wasz film wciąż ma siłę poruszania narodów i zmiany świątecznych rytuałów.
Mówisz poważnie? W życiu nie słyszałem czegoś równie śmiesznego w kontekście naszego filmu. Rewelacja! Ale odkładając żarty na bok - zdaję sobie sprawę, jak wielkie znaczenie ma nasz film w wielu domach na całym świecie. My sobie teraz rozmawiamy, a pewnie kolejne pokolenia widzów wychowują się, oglądając małego Maculeya Culkina. Jakkolwiek dalej potoczy się moja kariera, będę zawsze pamiętać nasz sukces, który (tak jak powiedziałaś) odmienił w pewnym sensie świat, a już na pewno familijne kino.

Obraz
© ONS.pl
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (67)