"Doonby. Każdy jest kimś": Nudna walka kina z aborcją [RECENZJA]
- Dziecko to dar Boży, szczęście, a zadaniem kobiety jest opieka nad nim – takimi mądrościami karmi widzów film *Petera Mackenziego, który przypomina przydługie, nudne i wypełnione banałami kazanie podstarzałego proboszcza.*
O tym, że kino jest nośnikiem i przekaźnikiem ideologii, wiadomo od jego zarania. Nie ma więc specjalnie co się irytować, że "Doonby. Każdy jest kimś" to film, z którego ideologiczny przekaz po prostu się wylewa. Nie ma też co się specjalnie wikłać w ocenę tego przekazu. Wiadomo, że kiedy z ekranu zostaje zasugerowane, że przyczyną gwałtów na kobietach jest ich zbyt kusa spódniczka i zbyt wyraźny makijaż, zwolennicy prawicowej opcji przyklasną, a lewicowców trafi szlag. Zapomnijmy jednak na chwilę o światopoglądowych waśniach i skupmy się na samym filmie. Czy sposób, w jaki twórcy próbują przekonać nieprzekonanych do własnych racji, ma szansę na powodzenie?
Pewnie tak, ale warunków trzeba spełnić kilka. Przede wszystkim – być odpornym na myślenie w kinie. Kto bowiem choć trochę zacznie w czasie seansu powątpiewać w przedstawioną historię (nie mówiąc już o „zmyślnej” wolcie pod koniec filmu), ten zbyt szybko dostrzeże scenariuszowe dziury i psychologiczną mieliznę, po której ten świątobliwy film próbuje się poruszać. Trzeba też wyłączyć sarkazm, ironię i poczucie humoru. Jeśli bowiem choć raz się uśmiechniemy, wtedy nastrój tego arcypoważnego filmu pryśnie. Na domiar złego trzeba też wykazać się elastyczną wyrozumiałością na kaleczenie gramatyki filmu. Kto bowiem ma ochotę dać po łapach filmowcom, którzy błędnie się nią posługują, tego ręka będzie świerzbiła cały seans. Niestety, „Doonby…” za nic ma poszanowanie do tradycji i kultury X muzy. Wygląda na to, że dla twórców tego filmu liczyły się jedynie wnioski zeń płynące, a nie sposób, w jaki został wykonany. Pomiędzy takim brakiem poszanowania dla jakości obrazu należy postawić znak równości z brakiem
poszanowania dla widzów.
Gatunkowo najbliżej temu filmowi do telenoweli, której bohaterem jest nie bardzo podłe miasto w Teksasie. To do niego przybywa tytułowy Doonby (John Schneider), mężczyzna znikąd, który wprowadza zamieszanie, ratując mieszkańców przed siłami złego. Historia mężczyzny jest jednak tak grubymi nićmi szyta, że wiarygodność mógłby znaleźć w niej jedynie ten, kto w „Modzie na sukces” doszukał się wiernego odbicia rzeczywistości. Pozostali będą zawiedzeni naiwnością scenariusza i kolorami świata przedstawionego. Bo ten jest czarno-biały. Ludzie dzielą się w nim na dobrych i złych: albo mają swój kodeks, albo mają coś za uszami, albo popełniają błędy (czytaj: grzechy), bo są chorzy, ale nie pozwalają sobie pomóc – nie chcą udać się na terapię ani do ośrodka terapii uzależnień. A jak wiadomo, Bóg cierpliwy jest jedynie do czasu.
Cóż jednak z tej cierpliwości, skoro reżyser nie pozwala swoim bohaterom na przemianę? Podążając za założeniami tego filmu, należy przyjąć, że człowiek to istota obdarzona wolną wolą, która sama decyduje o tym, czy kroczyć ścieżkami dobra, czy też zła. Niestety, u Mackenziego owej wolnej woli nie widać. Ludzie od początku do końca naznaczeni są albo grzechem, albo chęcią czynienia dobra. U tych pierwszych nie ma refleksji nad czynem, zaś u drugich nie ma wątpliwości ani mierzenia się z pokusą. Efekt jest taki, że już po kilkunastu minutach projekcji wiemy, że dobrych Bóg za uczynki wynagrodzi, zaś złych ukarze. Niestety, zamiast zastanawiać się, czy faktyczne tak musi być, czy można kary uniknąć, czy też snuć dowolną inną refleksję, chce się, żeby wspomniana kara nadeszła jak najszybciej i w końcu można było opuścić budynek kina. „Doonby…” nie ma bowiem w sobie mocy ani atrakcyjności biblijnej przypowieści. Bliżej mu do przydługiego, nudnego i wypełnionego banałami kazania wygłaszanego przez podstarzałego
proboszcza.