Dwayne Johnson dla WP: "Mówią, że powinienem być prezydentem USA"
Nie pojawił się przede mną w Hollywood żaden wielki, hałaśliwy pół-Murzyn, pół-Samoańczyk z doświadczeniem zapaśniczym. Byłem zdany głównie na siebie, nie miałem się na kim wzorować. Opowiem, jak mi się udało wejść na szczyt – Dwayne Johnson, gwiazda wchodzącego na polskie ekrany filmu „Rampage”, zwierza się Yoli Czaderskiej-Hayek.
Yola Czaderska-Hayek: W filmie "Rampage – Dzika furia" grasz prymatologa – naukowca zajmującego się ssakami naczelnymi. Czy w rzeczywistości masz dużo do czynienia ze zwierzętami?
*Dwayne Johnson: * Oczywiście! Wychowałem się w otoczeniu zwierząt, głównie psów i koni. Mam farmę w Wirginii, gdzie pełno jest zwierzaków. I stawy hodowlane, gdzie pływają cztery gatunki ryb.
Domyślam się, że zwierzęta z "Dzikiej furii" to głównie dzieło grafików komputerowych.
Owszem, ale i tak w ramach przygotowań sporo czasu poświęciliśmy na studiowanie zachowania małp. Jako że film kręciliśmy w Atlancie, często odwiedzałem tamtejsze zoo. Mają tam największe zgromadzenie ssaków naczelnych w całej Ameryce. Obserwowałem goryle, uczyłem się, jak się komunikują, jak reagują na bodźce. Jak powiedziałaś, filmowe zwierzęta powstały głównie w komputerze, ale i tak musiałem zdobyć podstawową wiedzę, by na ekranie wypaść wiarygodnie. Rozmawiałem z prawdziwymi prymatologami, z osobami z Fundacji Dian Fossey. Sporo się przy tej okazji nauczyłem. Nawet w oderwaniu od filmu było to fascynujące doświadczenie. I pod wieloma względami zaskakujące.
Słyszałam plotki, że na planie toczyłeś wojnę z producentami. Czy to prawda?
Wojna? Nie, to za dużo powiedziane. Ale faktycznie pojawiła się między nami różnica zdań. Poszło o scenariusz. W oryginalnej wersji jedno ze zwierząt – chyba łatwo domyślić się, które – miało zginąć w finale. Nie podobał mi się ten pomysł i głośno wyraziłem swoje zdanie. Rzeczywiście zapowiadało się na konflikt z producentami, ale na szczęście problem rozwiązał się bardzo szybko. Nie doszło do żadnej przepychanki. Ja przedstawiłem swoją opinię, wytwórnia przedstawiła swoją, po czym moja racja zwyciężyła.
Dlaczego uznałeś, że to zły pomysł?
Już tłumaczę. Sztuka filmowa pod wieloma względami naśladuje życie. Nie wszystkie historie kończą się szczęśliwie. Czasem bohater przegrywa, czasem ginie. Tak samo w życiu, często zdarza się coś nieprzewidzianego, jakiś wypadek, katastrofa. Tylko że w filmie to my decydujemy, co się wydarzy. I my ponosimy za to odpowiedzialność. Zwłaszcza w takiej produkcji, jak "Dzika furia" – pomyślanej jako kino rozrywkowe, do oglądania z popcornem. Pokazujemy na ekranie fantazję, która rządzi się swoimi prawami. Widzowie, idąc do kina, zawierają z nami niepisaną umowę: oni po filmie mają być zadowoleni, a naszym obowiązkiem jest im to zapewnić. Gdyby historia zakończyła się śmiercią jednego ze zwierzęcych bohaterów, umowa zostałaby złamana. Mówię to także jako aktor, który zna swoich widzów i czuje się z nimi głęboko związany. Widownia, która idzie do kina na film ze mną, ma pewne oczekiwania, ufa, że są pewne zasady, których nie można naruszyć. A ja nie chcę tego zaufania zawieść. Dlatego uznałem, że zakończenie "Dzikiej furii" trzeba zmienić. I tak się stało.
Mówisz, że jesteś związany ze swoimi widzami. A czy ludzie rozpoznają cię na ulicy? Proszą o autograf?
No właśnie nie! Idę sobie chodnikiem i nic. Aż mam ochotę czasem zawołać: Ej, ludzie, co jest z wami? Przecież to ja! (śmiech) Nie wiem, jak to jest. Chyba po prostu wtapiam się w tłum.
Jako producent jesteś zaangażowany w realizację nie tylko filmów, ale i seriali telewizyjnych. A czy zdarza ci się oglądać telewizję dla przyjemności?
Oczywiście. Telewizję oglądam w różnych postaciach. Kiedy w komputerze włączam Netflix, wybieram głównie dokumenty. Dużo dokumentów. A w bardziej tradycyjnej formie – może nie uwierzysz, ale w domu oglądam przede wszystkim BBC. Codziennie przez kilka godzin. Znajomi się ze mnie śmieją, ale nic na to nie poradzę. W ciągu dnia leci BBC, a wieczorem przełączam na "Akta zbrodni" i siedzę przed telewizorem do drugiej w nocy. Oczywiście to nie wszystko, między BBC i "Aktami zbrodni" jest jeszcze całe mnóstwo innych kanałów. Czasem włączam CNN, czasem E! Network [stacja zajmująca się plotkami ze świata rozrywki – Y. Cz.-H.], żeby się dowiedzieć, co u mnie słychać (śmiech). Oglądam, co mi akurat w danej chwili pasuje. Aha, i uprzedzając następne pytanie: nie, nie mam w domu wielkiego telewizora na pół ściany. Wiem, że są ludzie, którzy nie mogą bez czegoś takiego żyć, albo jeszcze lepiej – ustawiają cały rządek ekranów, żeby oglądać kilka programów naraz. Ale to nie w moim stylu.
Mam wrażenie, że wszystko, czego tylko dotkniesz, zamienia się w złoto. Czy jest jakieś osiągnięcie, z którego czerpiesz wyjątkową dumę? A może uważasz, że coś należało zrobić inaczej?
Dziękuję za komplement, to dla mnie bardzo ważne. A co do pytania: z czego jestem dumny? Chyba najbardziej z tego, że byłem w stanie podążać w Hollywood własną drogą. Udało mi się złamać niektóre schematy, przetarłem też parę szlaków. Byłem zdany głównie na siebie, nie miałem się na kim wzorować. Nie pojawił się przede mną żaden wielki, hałaśliwy pół-Murzyn, pół-Samoańczyk z doświadczeniem zapaśniczym. Może dlatego, zamiast podążać jakąś wydeptaną drogą, zapatrzyłem się na innych aktorów, którzy wybili się w podobnym momencie. Will Smith wskoczył wtedy nagle na szczyt, podobnie George Clooney. O podobnej karierze myślałem dla siebie. Dlatego dumny jestem z tego, co udało mi się osiągnąć. Dumny jestem także, że udało mi się zebrać wokół siebie fantastycznych ludzi, z którymi pracujemy w naszej wytwórni. Mam świadomość, że sam nie wiem wszystkiego, więc kluczową sprawą jest dobór odpowiedniej ekipy, by nasze wspólne projekty wypaliły. I to działa, z czego się bardzo cieszę.
Żałujesz czegoś?
Dawniej rzeczywiście zdarzało mi się przejmować porażkami. Jak zapewne wiesz, na początku kariery powodziło mi się różnie. Zaczynałem w futbolu i nawet nie myślałem wtedy jeszcze o zapasach, a co dopiero o aktorstwie. Moją ambicją było dotrzeć do Kanadyjskiej Ligi Futbolowej, a potem, jeśli się uda, przebić się do ligi amerykańskiej. Do pewnego momentu wydawało się, że świetnie mi idzie. Zagrałem jeden mecz ligowy w Vancouver, po czym kilka tygodni później usłyszałem: "Nie nadajesz się. Do widzenia". To nie było pożegnanie na zasadzie: "Popracuj nad sobą i zgłoś się za jakiś czas", tylko "Znajdź sobie inny cel w życiu, bo tu już nie masz czego szukać". Nie będę ukrywał, było ciężko. Przez jakiś czas zżerała mnie depresja, ale w końcu stanąłem na nogi. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że to doświadczenie tylko mnie wzmocniło. Podobnie było później, gdy już na dobre zaczepiłem się w Hollywood. Najtrudniejszy moment w karierze nastąpił gdzieś pod koniec lat dwutysięcznych.
Co się wtedy stało?
Porzuciłem zapasy, by móc bez reszty poświęcić się kręceniu filmów. Pozostawiłem za sobą świat, gdzie byłem na absolutnym szczycie, na rzecz mocno niepewnej przyszłości. I nie do końca byłem zadowolony z efektu. Nie chciałem występować wyłącznie w filmach akcji, chciałem sprawdzić się także w innych rolach. Zależało mi na tym, by pozostać w Hollywood na dłużej, a nie tylko pokręcić się, powiedzmy, przez pięć lat i odjechać ku zachodowi słońca. Właśnie wtedy, gdy kończyły się lata dwutysięczne, zacząłem zastanawiać się, czy aby na pewno podjąłem słuszną decyzję. Moje ówczesne filmy sprzedawały się całkiem nieźle, więc to mi akurat nie przeszkadzało, ale jakościowo pozostawiały trochę do życzenia. To nie był ten poziom, na którym mi zależało. A kiedy człowieka nachodzą wątpliwości, trzeba naprawdę sporego wysiłku, żeby opanować emocje, uporządkować myśli i znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. To mi się na szczęście udało, dzięki czemu podjąłem kilka ważnych decyzji zawodowych, rozpocząłem współpracę z nowymi ludźmi, no i wszedłem na inny poziom. Dlatego czasem nawet porażki na coś się przydają. Inaczej mówiąc, to była dłuższa wersja odpowiedzi na twoje pytanie. A krótsza wersja brzmi: nie, nie żałuję niczego.
Jak sądzisz, czy pobyt w Hollywood cię zmienił?
Ciekawa kwestia. Jasne, na wiele spraw patrzę dziś inaczej, ale wynika to głównie z wieku i doświadczenia – choćby tylko dlatego, że jestem przecież ojcem. Nikt z nas chyba nie stoi w tym samym miejscu, co kilkanaście lat temu, chodzi tylko o to, by rozwijać się, a nie cofać. Zmiana jest naturalna i nieunikniona. Ale wartości, które mają dla mnie największe znaczenie, są wciąż takie same. Pracować ciężko i cieszyć się z tego, co przynosi los – to moje zasady. I jeszcze być miłym dla innych, bo w tej branży rzadko kiedy odnosi się sukces bez niczyjej pomocy. Hollywood to przedziwne miejsce. Miliardy ludzi marzą o tym, by tu zaistnieć. Rzucają pracę, czasem nawet dobrze płatną, pakują walizki i ściągają tutaj z całego świata. Wszyscy mają nadzieję, że to właśnie im się uda, że to właśnie oni się przebiją i zostaną tu na dobre. Jeśli więc ktoś ma na tyle dużo szczęścia, by dotrzeć tu, faktycznie się wybić i wyrobić sobie nazwisko, to musi pamiętać o jednym: by docenić to, co ma, bo w każdej chwili może wszystko stracić. W tym zawodzie takie rzeczy się zdarzają. Kiedyś Lionel Richie przekazał mi radę, jaką usłyszał dawno temu od niezapomnianego George’a Burnsa [aktor komediowy, laureat Oscara za film "Promienni chłopcy" – Y. Cz.-H.]: "Pracuj najciężej jak możesz, ciesz się ze wszystkiego, co masz, zarówno z sukcesów, jak i porażek, ale przede wszystkim uważaj, by nie wypaść z obiegu".
Dwayne, kiedy wreszcie ogłosisz, że zamierzasz ubiegać się o urząd prezydenta?
Dobre! (śmiech) Znakomite pytanie na koniec wywiadu. Niech będzie, ogłaszam więc, że bardzo leży mi na sercu dobro naszego kraju. Ogłaszam także, że jeszcze nie przewróciło mi się w głowie do tego stopnia, by kandydować na prezydenta. Do tego potrzeba wyjątkowych umiejętności i przede wszystkim doświadczenia. Na razie wystarcza mi, że mogę działać na lokalnym szczeblu. Jeśli wynika z tego coś dobrego, to tylko się cieszę. A swoją drogą, to bardzo miłe, że coraz więcej ludzi widzi mnie na stanowisku prezydenta. Coraz częściej stykam się z opiniami, że powinienem startować, że na pewno dałbym radę. Trudno o wspanialszy dowód sympatii. Dziękuję za to z całego serca. Ale na razie nie czas na takie decyzje. Musiałbym sporo się jeszcze nauczyć, długa droga przede mną. Może kiedyś, za parę lat?... Zobaczymy.