"Dzień świra" mógł być jeszcze lepszy? Część scen usunięto. Kultowa komedia ma 15 lat
Gdy 15 lat temu Marek Koterski zasiadł na reżyserskim stołku, rozpoczynając zdjęcia do "Dnia świra", nie spodziewał się pewnie, że pracę na planie okupi wieloma wyrzeczeniami, kłopotami zdrowotnymi i załamaniem nerwowym. U kresu wytrzymałości był też grający główną rolę Marek Kondrat. "Mówiłem Markowi Koterskiemu, że go zabiję deską z gwoździem, jeśli jeszcze chwilę będziemy pracowali razem", wyjawiał aktor w jednym z wywiadów.
09.06.2017 | aktual.: 12.06.2017 14:11
Chociaż Marek Koterski uchodzi w Polsce za jednego z bardziej lubianych twórców, on sam przyznaje, że za reżyserowaniem nie przepada, a czasami praca staje się dla niego prawdziwą gehenną - Reżyserowanie to jest dla mnie tortura - mówił w "Gazecie Wyborczej". - To praca w warunkach stanu wyjątkowego, przegięte są w niej wszystkie reguły równowagi.
Wielokrotnie płacił też za to wysoką cenę - gdy kręcił "Porno", wylądował w szpitalu pod kroplówką.
- Przy "Dniu świra" też dostałem zapaści - dodawał. - Marek Kondrat zobaczył mnie, kiedy przyszedłem na próbę, i powiedział tylko: "Jedziemy". Zawiózł mnie do kliniki. Mówiłem lekarzom, że to stres. Oni jednak cały dzień mnie badali. Na końcu powiedzieli: "Pana zabija stres".
Koterski nie krył jednak zadowolenia z efektów swojej pracy - szczególnie zadowolony był z Marka Konrada; uważał, że za swoją kreację powinien otrzymać wszystkie możliwe nagrody. Z aktorem spotkał się już wcześniej, podczas kręcenia "Domu wariatów". Wtedy po raz pierwszy obsadził go w roli Adasia Miauczyńskiego.
- Opowiadał, że przyszedł do niego facet z teczką, z wąsikiem i nerwowym tikiem. Że wyglądałem na inkasenta z gazowni, usiadłem i powiedziałem, że obsadziłem go w głównej roli. Nie pytając o zgodę! - wspominał Koterski w magazynie "Teatr". - A pytałem, czy może zdjąć obrączkę i grać bez obrączki. Odpowiedział, że może, ale patrzył na mnie, jakby już szukał kaftanu bezpieczeństwa. A ja pytałem dalej – czy pali, ale jeśli nie – to czy może? "Mogę" – odpowiedział i dodał – "A są jeszcze jakieś pytania, bo czosnku nie lubię!".
Potem Koterski proponował Kondratowi rolę Adasia w swoich kolejnych filmach, ale aktor przez długie lata stanowczo odmawiał.
- Te tematy były widocznie Markowi nie po drodze - tłumaczył reżyser (na poniższym zdjęciu wraz z synem Michałem) w "Gazecie Wyborczej". - Może nie chciał, a może nie miał też sił. Bo praca u mnie to jest skrajna trauma, trzeba dać z siebie wszystko. Trzeba zapisać rolę potem, krwią, żółcią, bezwstydem, strachem, złością, buntem przeciw ekshibicji. Na nic innego nie można u mnie liczyć. Jak ktoś chce się - jak to mówią kolarze - "ujechać", niech dzwoni do mnie. To jest pewny adres.
Kondrat zgodził się wcielić ponownie w Adasia dopiero po przeczytaniu scenariusza do "Dnia świra".
Czy żałował? Raczej nie, chociaż przyznawał, że współpraca z reżyserem nie zawsze układała się po jego myśli, a sama rola była dla niego "wycieńczająca". - Jak bardzo kosztowne to było przeżycie, odkryłem właściwie już w trakcie zdjęć, kiedy po półmetku mówiłem Markowi Koterskiemu, że go zabiję deską z gwoździem, jeśli jeszcze chwilę będziemy pracowali razem – śmiał się w "Urodzie życia".
"Dzień świra" zachwycił zarówno krytykę, jak i publiczność - ale Koterski nie krył, że trochę obawiał się, jak film zostanie odebrany, bo pracując nad scenariuszem, "posunął się aż do granic wolności twórczej".
- W czasie pisania scenariusza wydawał mi się on tak zakręcony, wolny od wszelkich kompromisów, że bałem się go nawet pokazać producentowi - wyznawał w rozmowie z Filmwebem. - W sumie powstały 3 albo nawet 4 wersje scenariusza. Pierwsza była materiałem na 120 minut filmu, ostatnia na 88. W przypadku otwartej konstrukcji "Dnia świra" było możliwe, by takich scenek było więcej i w sumie w moim materiale początkowym było ich dużo więcej. Jednak postanowiłem unikać powtórzeń i wyrzucałem sceny, które choć inne, mówiły o tym samym. Serce mi czasem pękało przy tej selekcji, ale naprawdę chciałem uniknąć sytuacji, w której w podświadomości widza pojawia się informacja "już to widziałem".
Usunięto więc na przykład scenę, kiedy bohater stoi przed lustrem w łazience i mówi, że "jednoczymy się tylko z pistoletem przy skroni, a nasz naród w temperaturze 36,6 stopnia obumiera. W warunkach pokoju degenerujemy się, skaczemy sobie do gardeł".
Koterski przyznawał też, że miał momenty prawdziwego zwątpienia; dwa razy chciał rzucić pracę i po prostu uciec z planu.
- Pierwszy był na samym początku, w Dębkach, kiedy zamiast słońca przyszedł sztorm, tak silny, że powywracał samochody. Postanowiłem, że w nocy ucieknę autostopem, i gdyby nie mój syn Michał, który okazał mi wsparcie, tak by się niechybnie stało. Oczywiście pomogło mi też wyobrażenie sobie, co będę przeżywał za dwa dni na myśl, że uciekłem - wyznawał w "Gazecie Wyborczej".
Drugi moment nastąpił, gdy kręcono scenę, w której jego bohater próbuje usiąść na kanapie. Koterski próbował zademonstrować Kondratowi, co miał na myśli, pisząc scenariusz.
- Zacząłem pokazywać, jak poprawiam spodnie, żeby mnie nie piło w kroku, żeby było pod udami gładko, jak odstawiam cały ten ceremoniał ekwilibrystyki spodniowo-siadaniowo-kroczowej, który dziś wiem już, czemu służył, bo już tak nie siadam - i nagle podniosłem oczy. Zobaczyłem ekipę, 50 osób patrzących na mnie w absolutnej ciszy. Oni po prostu oniemieli. Oni czegoś takiego w życiu nie widzieli. Pomyślałem wtedy: "Maruś, uciekaj, dlaczego ty się tak torturujesz. Przecież nikt ci nie każe” - opowiadał w "Gazecie Wyborczej". Tym razem jednak zachował spokój. - W absolutnej ciszy, bez jednej uwagi zamieniłem się z Markiem Kondratem miejscami i on to po prostu zaczął grać. I nakręciliśmy.