Furia i wściekłość na pokazie "Słowika". Reżyserka wsadziła kij w mrowisko
Raczej nie tak Jennifer Kent wyobrażała sobie pokaz najnowszego filmu w swojej ojczyźnie. Reżyserka "Babadooka" powraca z historycznym horrorem, przy którym inne produkcje tego typu to dobranocka.
10.06.2019 | aktual.: 11.06.2019 16:44
Nazwisko reżyserki pewnie nic wam nie mówi. Jednak na pewno słyszeliście o głośnym debiucie Jennifer Kent, którym od razu wskoczyła do pierwszej ligi gwiazd kina.
Chodzi o głośnego "Babadooka". Brawurowe kino grozy z pogranicza gatunków, które pod niebiosa wychwalali zarówno krytycy, zmanierowani fani horroru, jak i "zwykli" widzowie.
Wszystkim wydawało się, że Kent, do tamtej pory autorka kilku krótkometrażówek, zostanie zasypana ofertami i ekspresem wyląduje w Hollywood. Figa! Na kolejny film musieliśmy czekać aż 4 lata. Ale najwyraźniej było warto.
"Słowik" (org. "The Nightingale"), który wejdzie do amerykańskich kin 2 sierpnia, od kilku miesięcy pokazywany jest na czołowych światowych imprezach filmowych. I zazwyczaj spotyka się z entuzjastycznym odbiorem.
Zazwyczaj. "The Independent" donosi bowiem, że na festiwalu w Sydney widzowie nie wytrzymywali i tłumnie opuszczali salę.
Feministyczny western
Akcja "Słowika" zabiera nas do XIX-wiecznej Australii, a dokładniej Tasmanii, będącej wówczas kolonią karną dla kobiet.
Tytułowy ptaszek to bohater piosenki śpiewanej przez 21-letnią Clare (Aisling Franciosi)
, która pada ofiarą bestialstwa angielskiego oficera Hawkinsa (Sam Claflin) i jego zezwierzęconych kompanów. Ale żołnierze nie wiedzą, z kim zadarli.
Ledwo żywa, pozbawiona rodziny i godności, przeistacza się w anioła zemsty. Wraz z aborygeńskim przewodnikiem (Baykali Ganambarr) dziewczyna rusza w głuszę i rozpoczyna pościg za oprawcami.
- Nie wiem jak wy, ale osobiście, gdy słyszę sformułowania w rodzaju "136-minutowy film historyczny z Australii", odbezpieczam rewolwer. Po obejrzeniu "Słowika" pozostało mi jednak tylko odłożyć go na bok i dołączyć do oklaskującego tłumu - pisał Piotr Czerkawski po premierowym pokazie filmu na zeszłorocznej Wenecji.
W tym samym tekście podkreśla, że "film Jennifer Kent nie ma nic wspólnego z manierycznym slow cinema, a stanowi wybuchową mieszankę feministycznego westernu i angażującego emocjonalnie kina zemsty."
Recenzent zwraca też uwagę na rozliczeniowy charakter filmu Jennifer Kent oraz świetne zdjęcia naszego rodaka Radosława Ładczuka (wspomniany "Babadook" czy "Jestem Bogiem" Leszka Dawida).
Jednak widzowie Sydney Film Festival nie mieli szans przyjrzeć się temu dokładniej. Po pierwszych 20 min masowo zaczęli opuszczać salę.
ZOBACZ: zwiatun filmu "The Nightingale"
Zakrywali oczy
- Ona już została zgwałcona! Nie musimy znów tego oglądać! - według doniesień News.com.au. miał krzyczeć jeden z widzów.
Australijskie media piszą o "wściekłości widzów" i "szoku" festiwalowej widowni, która z niedowierzaniem oglądała zbiorowy gwałt na bohaterce. A nie była to nawet połowa filmu.
Ci, którzy dotrwali do końca, jak krytyk Johnny Oleksinski z "New York Post", mówią o scenach wypełnionych okrucieństwem i bestialstwem, których ofiarami padają także malutkie dzieci.
Zdegustowany Oleksinski pisze nawet, że nagromadzenie okropności w końcu wywołało u niego "poczucie nudy", a publiczność musiała zasłaniać oczy, co w ogóle podważa sens oglądania filmu.
Oczywiście jest druga strona medalu. Po niedzielnym pokazie "Słowika" w sieci pojawiły się też słowa zachwytu. Na Twitterze widzowie piszą, że "Słowik" zapiera dech, jest "piękny, ale brutalny", a reżyserka i aktorzy zasługują na najwyższe wyrazy uznania.
Nie tylko "Krokodyl Dundee"
Warto zauważyć, że film Jennifer Kent idealnie wpisuje się w dziedzictwo australijskiej kinematografii. I nie chodzi tu o "Krokodyla Dundee".
"Słowik" z jednej strony ukazuje charakterystyczne dla kina Antypodów zmagania człowieka z naturą. Jego bezbronność i kruchość w obliczu majestatu przyrody. Z drugiej jest do bólu dosłowny i nie stroni od okrucieństwa. Jeśli kojarzycie australijskie filmy klasy B (tzw. ozploitation), z niesławnym "Turkey Shoot" Briana Trencharda-Smitha na czele, to doskonale wiecie, w czym rzecz.
Zachodni recenzenci piszą, że film Jennifer Kent to też podręcznikowy przykład tzw. kina rape and revenge. Ubranego w historyczny kostium i świetnie zrealizowanego, ale jednak korzeniami głęboko tkwiącego w zatęchłych salkach kin grindhouse.
Rape and revenge to zapoczątkowany w latach 70. nurt filmowej eksploatacji, w którym zgwałcona, okaleczona i zostawiona na pewną śmierć bohaterka bez ceregieli wymierza oprawcom bestialską zemstę. Sztandarowy tytuł tego podgatunku horroru to "Pluję na twój grób" (1978) Meira Zarchiego, który szybko dorobił się sporego grona naśladowców.
Do podłej estetyki w swej twórczości nawiązywali też mainstreamowi twórcy, jak choćby Sam Peckinpah ("Nędzne psy") czy Quentin Tarantino ("Kill Bill").
Płakałam cały czas
Jak widać Kent dobrze odrobiła lekcje. Choć jak sama przyznaje w rozmowie z serwisem First Showing, kręcenie "Słowika" wiele ją kosztowało.
Po "Babadooku" rzeczywiście została zalana propozycjami współpracy zza oceanu, ale świadomie je odrzuciła i rozpoczęła pracę nad scenariuszem do "Słowika". Jak pisze IndieWire, zdjęcia rozpoczęły się na Tasmanii w marcu 2017 r.
- Film wystawił moje człowieczeństwo na maksymalną próbę. Każdy, kto był na planie, może ci to potwierdzić - zwierzyła się jakiś czas temu Jennifer Kent.
Jednocześnie przyznała, że w pełni rozumie wszystkich, którzy wychodzą na "Słowiku" z kina. Jednak, jak z podkreśla z całą stanowczością, musiała zawrzeć "te sceny" filmie. Chodziło, aby za wszelką nie zmiękczać historycznych realiów epoki.
- Kręcenie ich rozdzierało mi serce. Płakałam cały czas. Na planie i w czasie postprodukcji.
Reżyserka zapewniła też, że obsada "Słowika" była pod stałą opieką psychologiczną.